wtorek, 13 listopada 2012

Rozdział dwudziesty drugi


- Nie mogę uwierzyć, że Stark nie żyje. - Phil Coulson, wyraźnie przygnębiony, snuł się bez celu po laboratorium. - Naprawdę nic nie dało się zrobić? - spojrzał z pretensją na Melody. - Przecież potrafisz, jestem żywym przykładem...
Dziewczyna pokręciła głową.
- Wskrzesiłam jego ojca - mruknęła. - Reguły zabraniają wskrzeszania bliskich członków rodziny. Muszą minąć co najmniej cztery pokolenia.
- Jakie znowu reguły?
- Nooo... obowiązujące. Co ja wam zresztą będę tłumaczyć, nie mogę i już! - zdenerwowała się.
- A mówiłem mu - mruknął Banner. - Mówiłem, że to coś rozerwie go na strzępki. To jak zwykle musiał być mądrzejszy od wszystkich.
Steve podszedł i pocieszająco objął go za ramiona.
- Wiesz, mogło być gorzej - stwierdził. - To mogłeś być ty.
- O cholera, faktycznie. - Bruce zbladł jak ściana.
- A gdzie się podział Fury? - zainteresował się Hawkeye.
- Poleciał dowiedzieć się, co z ciałem i kiedy będzie można zrobić pogrzeb - wyjaśnił Coulson. - Ci Asgardczycy coś kręcą - dodał podejrzliwym tonem.
- Może chcą go pochować po swojemu? - zastanawiała się Melody. - No wiecie, jak to u wikingów, płonąca łódź i tak dalej. To takie wzniosłe!
- Wolałbym, żeby wydali ciało nam - skrzywił się Coulson. - Tony’emu należy się pogrzeb z honorami, z flagą i orkiestrą wojskową. I będę o to zabiegał!
- Właściwie, to teraz tylko brakuje, żeby nas ktoś zaatakował - odezwała się Natasza, która do tej pory milcząc wyglądała przez okno. - Nie sądzicie, że i tak już długo był spokój?
- Dzięki. Twój wschodnioeuropejski optymizm jak zwykle podnosi nas na duchu - parsknął Hawkeye. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Mógł sobie dogryzać, ale... instynkt mówił jej, że coś wisi w powietrzu.
- Słuchajcie, nie siedźmy tak, bo tylko działamy sobie na nerwy - stwierdził Steve. - Natasza ma rację, mieliśmy parę miesięcy spokoju, tylko patrzeć, jak to się skończy. Ja w każdym razie wolę być przygotowany. Idę poćwiczyć - oznajmił. - Ktoś idzie ze mną? Clint?
- Nie, dzięki - mruknął Hawkeye. - Będę u siebie, jakby ktoś mnie potrzebował.
- Ja zajmę się tym - Bruce wskazał porozrzucane na stole fragmenty Destroyera. - Tony nie skończył badań nad jego źródłem zasilania, myślę, że powinienem je kontynuować. Dla niego.
Steve spojrzał na niego dziwnie, lecz Banner zdawał się już być całkowicie pochłonięty naukowym problemem. Ruszył więc w stronę siłowni. Reszta też opuściła laboratorium, zostawiając tam jedynie samotnego Bruce’a.

Hawkeye dotarł do swojego pokoju, rzucił się na łóżko i sięgnął po pilota od wieży. Ciężkie dźwięki zalały całe pomieszczenie. Zamknął oczy. Tego mu było trzeba. Odgrodzić się od świata, od grupy, która ostatnimi czasy irytowała go coraz bardziej. Gdzie się podziali The Avengers, superherosi broniący świata przed zagrożeniami? Bezczynność rozmiękczyła ich, sprawiła, że stali się podobni do stada nabuzowanych hormonami licealistów. Thor i Tony... Banner i Steve... Nawet Coulson łypał okiem na tę brunetkę z Asgardu, choć przy jego nieśmiałości podchody zajmą mu jeszcze, lekko licząc, tak z dziesięć lat. Przydałoby się naprawdę coś, co pozwoli im się nieco rozruszać. Nie, żeby źle życzył starej, dobrej Ziemi, ale gdyby tak pojawili się jacyś goście z odległych galaktyk... albo jakiś kolejny szalony naukowiec... wcale by się nie obraził.
Usłyszał stukanie do drzwi dopiero, gdy przeszło w łomot. Przyciszył nieco muzykę - ale tylko trochę, bez przesady - i wstał, by wpuścić gościa. Ciekawe, kogo i po co diabli niosą. Może Natasza...?
Niestety, to był Steve. Skrzywił się lekko, wchodząc, co Hawkeye odnotował z niejaką satysfakcją. Ostatnio, sam nie wiedział czemu, lubił wkurzać nadętego Kapitana.
- Rany, czego ty słuchasz? - burknął Rogers. - To brzmi jak wiertło wgryzające się w ścianę.
- To? To tylko taka sobie pościelówa, lubiłem jej swego czasu słuchać z Nataszą - wyjaśnił Clint, z zadowoleniem obserwując wyraz zagubienia i niedowierzania na twarzy gościa. Caps często taki miewał - przeważnie trudno mu było się połapać, czy świat rzeczywiście aż tak się zmienił podczas jego hibernacji, czy też kumple go wkręcają. Tym razem jednak wyjątkowo Hawkeye nie kłamał, Natasza rzeczywiście lubiła, gdy wywarkiwał jej do ucha kolejne wersy tej piosenki... która w dodatku dość trafnie opisywała istotę ich związku. Każdy ma swoje małe fetysze, ot, co.
Steve jednakże nie podzielał tych fetyszy, bo gdy tylko zabrzmiał głos wokalisty, skrzywił się, jakby zjadł coś wyjątkowo paskudnego i spojrzał na Clinta osłupiałym wzrokiem.
- O, wybacz, zapomniałem, że ty wciąż nerwowo reagujesz na ten język - Hawkeye uśmiechnął się złośliwie i przyciszył nieco muzykę, lecz nie do końca. A co. - No dobra, to z czym przychodzisz?
Rogers wbił ręce w kieszenie i przeszedł się parę razy w tę i z powrotem po pokoju. Po czym stanął i popatrzył na Bartona ponuro spod tej swojej idiotycznej blond grzywki.
- Wiesz, Clint... Właściwie to chyba nawet nie powinienem tego mówić... Lepiej nie wywoływać wilka z lasu, ale... Czy ty nie masz przypadkiem wrażenia, że dziadziejemy?
- O, ty też? - zawołał Hawkeye zanim zdążył ugryźć się w język.
- No właśnie - Steve odetchnął. - Nic się nie dzieje, a my tylko tak się snujemy z kąta w kąt, ni to wakacje, ni emerytura... Ja w sumie nawet się cieszę, bo mam więcej czasu dla Bruce’a, ale jak tak sobie pomyślę... to czuję się jakiś taki niepotrzebny.
- I co, masz jakiś pomysł? - dopytywał się Hawkeye. Przypomniała mu się jedna z książek, jakie czytał w dzieciństwie. Było tam coś o dziwacznych rytuałach i przywoływaniu Przedwiecznego Zła... To byłby całkiem niezły plan, składający się, jak każdy dobry plan, z części niebezpiecznej - pokonania Przedwiecznego Zła i śmiertelnie niebezpiecznej - wytłumaczenia wszystkiego Fury’emu.
Steve chyba jednak czytał całkiem inne lektury, bo jego plan okazał się nad wyraz banalny. Ot, wziąć dupę w troki i polecieć gdzieś na drugi koniec świata, gdzie Nasi Dzielni Chłopcy prażą sobie tyłki pod pustynnym słońcem, walcząc o pokój, demokrację i ropę naftową. To z kolei wcale nie uśmiechało się Clintowi. Polityka? To nie dla niego, on woli proste, jasne sytuacje, kiedy na przykład leci na niego wielkie, skrzydlate i zębate coś, a on ma tylko celnie strzelać.
Po pół godzinie Steve wreszcie zrozumiał, że jego namowy nic nie dadzą. Trzeba przyznać, że chłopak miał dar do patosu; w jego słowach czuło się niemal łopot gwiaździstego sztandaru i słyszało dźwięki hymnu. Cóż, może to działało na rekrutów w czasie wojny, ale nie na Clinta.
- Przemyśl to jeszcze - rzucił Kapitan, wychodząc. - Skoro nie możemy inaczej służyć krajowi...
- A dajże ty mi spokój z krajem - mruknął Clint, sięgając do lodówki po butelkę zimnej coli. Nie da się wciągnąć w żadną wojnę, o nie.
Obaj zamarli, słysząc dobiegający z korytarza głos Fury’ego.
- Zebranie w sali konferencyjnej! Natychmiast!

Dyrektor powitał ich, stojąc u szczytu długiego stołu, przy którym swego czasu odbyli tyle narad. Po jego prawej stronie stała ta Asgardka, Sygin. Oboje byli jakoś podejrzanie zadowoleni. Clint przyjrzał im się z zastanowieniem. Ok, zapewne odzyskali ciało Starka, będzie można zorganizować mu uczciwy pogrzeb, to niewątpliwie jest sukces... ale ten uśmiech? Mimo wszystko jakoś nie przystoi w ich sytuacji.
- Mam dwie wiadomości - zagaił Fury. - Dobrą... i też dobrą. Ale, na wszelki wypadek, usiądźcie.
Usiedli zatem, szurając krzesłami. Kapitan jak zwykle wyprostowany jak struna; Banner pochylony, opierając na lśniącym blacie umazane smarem ręce. Natasza spojrzała na Clinta spod oka, zakładając za ucho kosmyk włosów, znów rudych; kiedy właściwie wróciła do jego ulubionego koloru? Fury obrzucił swą trzódkę spojrzeniem pełnym triumfu.
- Panie i panowie, to co powiem, może wam się wydać niewiarygodne... choć właściwie, mieliście już do czynienia z tego rodzaju sytuacjami. - Spojrzał znacząco na Melody. - A zatem, nie owijając w bawełnę, oto pierwsza dobra wiadomość: Tony Stark żyje!
Zapadła totalna cisza, a po chwili rozległ się wrzask i Melody wskoczyła na stół, tańcząc do jakiegoś wyklaskiwanego naprędce rytmu. Bruce rzucił się w ramiona Steve’owi, Clint przez chwilę stał jak słup, póki nie uwiesiła mu się na szyi Natasza, piszcząc i ocierając łzy.
Minęła dłuższa chwila, zanim wszyscy uspokoili się na tyle, by mogli przyswoić kolejne wieści. Hawkeye był naprawdę zaskoczony, gdy uświadomił sobie, jak wielką ulgę poczuł. Zdawało się, jakby śmierć Tony’ego burzyła porządek rzeczy; teraz wszystko wracało na swoje miejsce. Znów będzie tak jak dawniej.
No, może będzie nie od razu. Ze słów Fury’ego wynikało, że Tony miał zamiar wziąć dłuższy urlop i poświęcić się całkowicie wychowaniu syna, którego miał z Thorem. Nie należało się go spodziewać wcześniej niż za pół roku. Poza tym wciąż miał kłopoty z pamięcią i wyglądało na to, że odzyskanie pełnej równowagi psychicznej zajmie mu jeszcze trochę czasu.

Phil Coulson zdziwił się trochę. On sam nie odczuwał żadnych zaburzeń po zmartwychwstaniu, pamięć też działała bez zarzutu... Cóż, widocznie sposób Melody był bezpieczniejszy dla delikwenta. Ale i tak należało się cieszyć. Z uśmiechem spojrzał na Sygin. Nie wspomniała o tym ani słowa, ale czuł, że w jakiś sposób przyczyniła się do szczęśliwego zakończenia całej tej historii. Zdziwił go nieco cień smutku widoczny w kącikach jej ust. Co się stało?
- Ach, nic takiego - odpowiedziała, gdy wreszcie udało mu się podejść do niej i zadać to pytanie. - Właściwie, sama nie wiem, dlaczego tym się przejmuję. Przecież nie powinnam. Przecież miałam całe lata na to, by się przyzwyczaić, że... nieważne.
- Loki znów coś wywinął? - domyślił się Phil.
- Tak... nie, właściwie nie. Po prostu... no cóż, zabrał z królestwa Hel jeszcze jedną osobę. Tę waszą przyjaciółkę, Raven - wyrzuciła jednym tchem. - Naprawdę, nie wiem, dlaczego tak się tym...
- Nie powinnaś. Loki to kretyn - zapewnił ją gorąco Coulson. - Mając tak piękną żonę...
- Och, Phil, dziękuję. Jesteś taki miły!

***

Clint stał przy oknie - a właściwie przy szklanej ścianie Stark Tower - i spoglądał na miasto. Ściemniło się już, Manhattan jak zwykle rozbłysł tysiącem świateł. Trzymając w ręce szklaneczkę z whisky i pociągając od czasu do czasu łyk, zastanawiał się, co będzie dalej. To świetnie, że Tony żyje, ale problem, który ich dręczył, nadal nie został rozwiązany. Wciąż nie mają nic konkretnego do roboty i - jak to określił Steve - dziadzieją.
A Stark i Thor będą wychowywać dziecko. Wyobraził sobie ich za pół roku - roztytych, miękkich, sflaczałych. Tony nie zmieści się w zbroję. A Thor nie będzie w stanie udźwignąć Mjolnira.
Rany, skąd te czarne myśli?
Może Kapitan ma rację. Może powinni polecieć gdzieś na pustynię. Lepsze to niż popadanie w marazm w bezpiecznej Stark Tower.
Spadająca gwiazda przecięła nieboskłon. Hawkeye zmarszczył brwi, a potem ruszył biegiem do windy.
Na tarasie było ciemno i pusto... wróć. Tylko ciemno. Sokoli wzrok Clinta błyskawicznie wyłowił z cienia dwie przytulone sylwetki. No tak. Banner i Steve. Nie, żeby był zdziwiony.
- Co, też przyszedłeś pogapić się na gwiazdy? - roześmiał się Bruce, odrywając się na moment od ust Kapitana. - Piękna noc, prawda?
- Piękna. Sorry, chłopaki, że przerywam wam randkę, ale... - Clint podszedł do samej krawędzi tarasu i z uwagą wpatrzył się w niebo.
Spadła kolejna gwiazda. I jeszcze jedna.
- Coś nie tak? - zaniepokoił się Bruce. - Coś tam widzisz?
I jeszcze jedna.
- Banner, wracaj do laboratorium i odpalaj komputery - zakomenderował Hawkeye. - Owszem, widzę. Widzę, że ktoś bardzo chce dotrzymać nam towarzystwa.
Spojrzał porozumiewawczo na Steve’a.
- Chyba skończyły się wakacje.

Brak komentarzy: