środa, 26 grudnia 2012

Rozdział dwudziesty szósty

Tym razem mamy dla was (w nieco spóźnionym prezencie świątecznym) kolejny rozdział autorstwa naszej niezastąpionej Marion Ravenwood. Specjalnie dla tych z Was, którzy stęsknili się za Lokim i Raven.

Meanwhile in Asgard



Cokolwiek działo się na Ziemi - Asgardczycy w tym czasie mieli własne problemy.
- Więc mówisz, że już jej się nie polepszy? - Loki ściągnął brwi, patrząc z ukosa na siedzącą przy oknie Raven.
Od wielu dni, odkąd wyrwał dziewczynę z krainy Hel, sytuacja pozostawała wciąż taka sama: Raven nie odzyskiwała pamięci, jej spojrzenie było puste, a twarz bez wyrazu. Loki zapewnił jej opiekę: dwie służki czuwały nad nią dniem i nocą, mając nakazane meldować natychmiast, gdyby cokolwiek się zmieniło. Niestety - Raven wstawała rano, jadła, kiedy ją karmiono, ale poza tym zachowywała się jak bezwolna lalka. Potrafiła cały dzień przesiedzieć nieruchomo, spoglądając gdzieś w przestrzeń, nie reagując na wołanie ani na żadną rzecz, za pomocą której próbowano zwrócić jej uwagę i przywołać z powrotem wygasłe wspomnienia. Jedynym przejawem jej inicjatywy było to, że siedząc przy oknie na przemian splatała i rozplatała warkocz, od czasu do czasu nucąc cicho jakąś niezrozumiałą melodię.
Uzdrowiciel Beinir, młody, przystojny blondyn w dokładnie tym typie, w jakim była większość Asów - Loki czasami myślał, że wyglądają, jakby ich wszystkich odbito od jednego stempla - bezradnie rozłożył ręce.
- Robię co mogę, sam widzisz. Wypróbowałem już chyba wszystkie sposoby, zioła, runy... Myślę, że trzeba odesłać ją do Midgardu. Niech tam sobie sami z nią radzą.
- Nie.
- Czemu się tak przejmujesz? To do ciebie niepodobne. Zakochałeś się w niej, czy co?
- Oszalałeś? - parsknął Loki. - Ja? W śmiertelniczce? Ja po prostu... mam wobec niej dług. Przeze mnie zginęła.
- Nie ona jedna - mruknął sceptycznie Beinir. - Nie masz przypadkiem takiego samego długu wobec... choćby Baldura? - urwał natychmiast, zmrożony spojrzeniem Lokiego.
- Nie twój interes. - Bóg kłamstwa zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo przechadzać po komnacie. "Dlaczego ja się w ogóle tłumaczę?" - pomyślał z irytacją. - A w ogóle, wyjaśnij mi jedną rzecz. Jak to się dzieje, że ten dupek Stark odzyskał pamięć i żyje całkiem normalnie - o ile życie z moim bratem można nazwać normalnym - a ona jakoś nie może? Oboje są przecież śmiertelnikami, powinni reagować tak samo...
Beinir uśmiechnął się szeroko i nieco obleśnie.
- Wiesz, może Młotek uzdrowił go sam...? Spróbuj i ty, nawet jeśli nie podziała, przynajmniej będziesz miał z niej jakiś pożytek.
- Wymyśl coś lepszego - warknął Loki. Obaj spojrzeli na dziewczynę; Raven kończyła właśnie rozplatać warkocz, włosy przykrywały jej plecy czarną falą. Szeroko otwarte oczy wpatrzone były w coś za oknem... a może w coś niewidzialnego? Melodia, którą nuciła, urwała się nagle i w komnacie zaległa zupełna cisza.
- Masz skrupuły...?! - Uzdrowiciel potrząsnął głową. - Nie poznaję cię, Loki. Serio.
Loki sam siebie nie poznawał. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się uparł, by najpierw zabrać tę dziewczynę spod władzy swojej córki, potem - by pomóc jej odzyskać pamięć. Przecież, do cholery jasnej, była nikim. Jednym z tych nędznych, midgardzkich robaków, niewartych nawet splunięcia. Takich jak ona rozdeptywał niegdyś setkami, nie zauważając nawet, że pobrudził sobie buty. To jego durny braciszek miał wobec nich jakieś sentymenty... uważał się za ich obrońcę... ale on? On był istotą wyższą. I Beinir miał rację: nie była pierwszą ani jedyną osobą, która zginęła z jego powodu. Więc o co mu właściwie chodziło?
- Nie twój interes, mówię ci po raz drugi i ostatni. - Rzucił uzdrowicielowi wściekłe spojrzenie. - Do niczego się nie nadajesz, partaczu!
Przez twarz Beinira przemknął grymas, jednak blondyn momentalnie się opanował.
- A jeśli chodzi o Starka... - ciągnął obojętnym tonem, jakby ostatnie zdanie w ogóle nie padło - mam teorię. To dojrzały mężczyzna, wiele przeżył. Nić łącząca go ze światem żywych była mocna, więc łatwiej mu było wrócić. Ta tutaj to smarkula, nie zdążyła doświadczyć prawie nic. Jej dusza nie umie trafić tu z powrotem. Tak sądzę.
- Brzmi rozsądnie - mruknął Loki. - Ale co z tego wynika? Jak ją sprowadzić? Jeśli ty nie potrafisz, to może przynajmniej znasz kogoś, kto umie?
Beinir milczał przez chwilę, odwrócony plecami, tak że Loki nie mógł dostrzec jego wyrazu twarzy.
- Hmmmm. Słyszałem o czymś, co może pomóc. Ale...
- Ale co?
- Ale to nic pewnego. I w dodatku niebezpieczne.
Loki tylko parsknął.
- No dobra - Beinir wzruszył ramionami. - No więc, słyszałem, że karły wynalazły coś... nazywają to "klatką na dusze". Podobno można za jej pomocą ściągnąć i schwytać takich właśnie zabłąkanych. Niestety, nic więcej nie wiem. Nawet nie jestem pewien, czy to rzeczywiście działa.
- Które karły?
Beinir uśmiechnął się złośliwie.
- Brokkur. I jego brat Eitri. - Zachichotał, widząc, jak twarz Lokiego pokrywa cień. - Wydaje mi się, że wobec nich też masz dług i to poważny.
Historia o tym, jak Loki postawił własne życie w zakład, że Eitri nie dorówna swemu bratu i nie wykona w darze dla bogów równie cennych przedmiotów, co Brokkur, była szeroko znana w całym Asgardzie. Dzięki temu zakładowi Thor zyskał swój młot, Sif magiczne włosy, inni bogowie również zostali hojnie obdarowani. Jednak fakt, że bóg kłamstwa podstępem wykręcił się od zapłaty, stał się początkiem trwałej niechęci pomiędzy nim a mieszkańcami Svartalfheimu. Część z nich co prawda nadal pracowała dla Lokiego, wykonując różne magiczne gadżety - ot, choćby laskę z błękitnym kryształem, którą posługiwał się często i skutecznie - ale Brokkur i Eitri nie należeli do tej grupy. Bezwiednie dotknął twarzy. Blizny zniknęły już dawno, ale wciąż pamiętał upokorzenie, jakiego doświadczył, gdy zaszyli mu usta, "by już nigdy więcej nie kłamał".
Mimo wszystko, na myśl, by zanurzyć się znów w mroczne korytarze Svartalfheimu, pełne dymu i huku, rozświetlane tylko czerwonawym odblaskiem ognia, by stanąć znowu twarzą w twarz ze swymi dawnymi wrogami, odczuwał podniecenie. To było wyzwanie - a on przecież kochał wyzwania.
- Przekonam ich. - Loki wzruszył ramionami. - Karły nie są głupie. Wiedzą, że na zgodzie ze mną mogą więcej zyskać, niż na wojnie.
- Karły są mściwe i pamiętliwe. Nie uda ci się.
Na bladą twarz Lokiego wypełzł krzywy uśmiech.
- Ja zawsze osiągam to, co chcę. Zapamiętaj sobie: zawsze.

***
- I jak, udało się? Namówiłeś go?
- Bez trudu. - Beinir rozsiadł się wygodnie na stołku, spoglądając na innego z Asów, przechadzającego się w tę i z powrotem po pogrążonej w mroku komnacie. - Jest całkowicie zdecydowany, by wybrać się do Svartalfheimu.
- Doskonale. Należy ci się nagroda.
- Jeśli można... - uzdrowiciel zniżył lekko głos - chciałbym tę śmiertelniczkę.
- Co wy wszyscy w niej widzicie? - w głosie rozmówcy zabrzmiał cień irytacji. - Ładna, owszem, ale...
- Ładna, nieładna, czy to ważne? - Beinir wzruszył ramionami. - Lokiemu na niej zależy, a ja... ja też chcę się na nim odegrać.
- A, to bierz ją sobie. A propos - nie dziwił się, dlaczego wciąż nie odzyskuje pamięci?
- Wytłumaczyłem mu - zachichotał uzdrowiciel. - Łyknął jak młoda gęś. Może i uważa mnie za partacza, ale widać, nie aż takiego, żeby podważać moją diagnozę.
- Na wszelki wypadek nadal podawaj jej te swoje zioła... i oczywiście, nagrodę odbierzesz, jak już będzie po wszystkim. Pamiętaj!
- Poczekam, aż tak mi się nie spieszy. No więc, wyeliminujemy Lokiego rękami karłów. A potem?
- Dowiesz się wszystkiego... w swoim czasie. Wracaj do siebie i czekaj na dalsze instrukcje.

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy wam, drodzy czytelnicy, pięknej choinki, masy prezentów, oraz zastawionego pysznościami stołu. A w Nowym Roku zdrowia, szczęścia i wielu epickich rozdziałów naszego opowiadania.

Melody i Raven


wtorek, 11 grudnia 2012

Rozdział dwudziesty piąty


Witajcie! Oto nowy rozdział, a w nim jeszcze więcej akcji. Jak zwykle życzymy wam miłego czytania.

***

W kwaterze głównej Avengersów wrzało jak w ulu. Jako że Tony Stark przebywał od pewnego czasu w innym wymiarze, w budynku wręcz roiło się od agentów S.H.I.E.L.D., którzy biegali teraz we wszystkie strony. I tak jak pszczoły stanowiły jeden wielki organizm, tak w pozornie chaotycznym zachowaniu agentów można było rozpoznać pewien schemat. A pośrodku tego wszystkiego stał niewzruszenie Nick Fury i niczym królowa pszczół kontrolował wszystko, praktycznie nie wydając żadnych rozkazów.
Sygin przyglądała się temu zafascynowana i zaniepokojona. Z tego, co zdołała wyciągnąć od Phila, co rusz przebiegającego w tę i z powrotem, Ziemia stała się celem inwazji jakiejś obcej rasy, ogromnych owadów, niezwykle sprytnych i najwyraźniej odpornych na wszelką broń palną. A najgorsze było to, że w samym środku tej zawieruchy, otoczeni przez krwiożercze stwory, znajdowali się jej przyjaciele. W dodatku przed chwilą nadeszła wiadomość, że jedna z nich, Melody, zniknęła, a Kapitan Ameryka, będąc dobrym dowódcą, nie miał zamiaru wracać bez niej. Sygin wystarczyło jedno spojrzenie w stronę Bruce’a aby wiedzieć ile nerwów kosztowała go cała ta sytuacja. Nie tylko jego przyjaciele będący w niebezpieczeństwie bardzo go martwili. Tam z nimi był Steve. Jego Steve. Bruce zrobiłby wszystko, aby być tam z nimi, nawet jako zielony olbrzym, Hulk.
Bogini oparła się plecami o ścianę i z założonymi na piersi ramionami zaczęła wpatrywać się w podłogę, rozmyślając. Po chwili wyprostowała się i szybkim krokiem ruszyła w stronę Fury’ego.
- Dyrektorze Fury.
Nick zwrócił na nią swoje spojrzenie. Brak jednego oka wcale nie pozbawiał go ostrości.
- Myślę, że w zaistniałej sytuacji bardzo przydałaby się wam pomoc. Nie uważa pan?
Fury przez chwile spoglądał na nią, jakby rozważając coś, po czym uśmiechnął się lekko.
- I ja tak myślę, pani Sygin – odpowiedział. – Jakie są pani propozycje?
Oczy Sygin rozbłysły lekko, a na jej twarzy pojawił się uśmiech podobny do tego na twarzy Nicka.
- Po pierwsze, trzeba ściągnąć z Asgardu naszą małżeńską parę.
Fury uniósł brew.
- Może pani to zrobić? – spytał.
Sygin w odpowiedzi skinęła głową i palcem wskazała sufit.
- Heimdal.
- Usłyszy panią?
- Jeżeli będzie chciał, usłyszy.
Fury pokiwał głową na znak, że zrozumiał.
- Poza tym – ciągnęła dalej Sygin – jest ktoś jeszcze, kto mógłby być bardzo przydatny.
Dwie pary oczu zatrzymały się na pewnym podenerwowanym naukowcu, który w pewnym momencie ich rozmowy nie wytrzymał, stanął przed nimi ze zdeterminowaną miną i wziąwszy głęboki oddech, zaczął:
- Dyrektorze Fu…
- Wyrusza pan za pięć minut – przerwał mu czarnoskóry mężczyzna – więc proszę się przygotować.
Bannera na kilka sekund nieco zatkało.
- Słucham?
Fury przewrócił swoim jednym okiem, co nieco popsuło cały efekt.
- Za pięć minut masz być w samolocie! – rozkazał.
Bruce stanął prosto, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Tak jest!
***
Tymczasem na pustyni w Nowym Meksyku coś stęknęło. Melody otworzyła oczy i uniosła się ostrożnie, rozglądając się wokół. Zewsząd dobiegały odgłosy walki. Dziewczyna spojrzała na otaczające ją skały.
- Cholera! – zaklęła.
Jak mogła być tak głupia i bez słowa oddalić się od drużyny. Jej angielscy przełożeni mieli rację, nie potrafi pracować w grupie. „Masz niespotykane umiejętności” – mówili – „Jednak samej nie uda ci się ich całkiem rozwinąć.” To dlatego przeniesiono ją do S.H.I.E.L.D., jako Avengers miała wreszcie nauczyć się być częścią drużyny.
Spróbowała wstać i skrzywiła się, czując silny ból w kostce. Musiała ją zwichnąć podczas upadku. „Całe szczęście, że tylko to”, pomyślała. Zwykle kończyło się złamaniami.
Oparła się o chłodną skałę, próbując zebrać myśli.
Odkąd mogła pamiętać, jej nadmierna ciekawość niemal zawsze sprowadzała na nią kłopoty. W sierocińcu wychowawcy praktycznie nie spuszczali jej z oka, a mimo to zawsze potrafiła niezauważenie wdrapać się na dach, bo zauważyła tam jakieś interesujące zwierzątko czy ptaka. A potem, zaraz po jej szóstych urodzinach, pojawiły się te dziwne moce, nagle potrafiła siłą woli przemieszczać przedmioty, a w chwilach wielkiego stresu metalowe przedmioty w jej otoczeniu zmieniały kształt. Nagle wszystkie dzieci zaczęły jej unikać, jakby bały się, że w każdej chwili może zrobić im krzywdę. Przełożeni ośrodka starali się jakoś tuszować te wszystkie dziwne rzeczy, które działy się wokół niej. W końcu nie byli złymi ludźmi, bardzo dbali o swoich wychowanków i na myśl by im nie przyszło oddać którekolwiek z nich w miejsce, gdzie mogłaby spotkać je jakaś krzywda.
Niestety, jak się później okazało, to nie wystarczyło. Tuż przed siódmymi urodzinami została uprowadzona przez dziwnych, ubranych na czarno ludzi. Udało im się zakraść w nocy do pokoju, w którym spała Melody oraz kilkoro innych dzieci i zabrać ją prosto z jej łóżka. Obudziła się już w zupełnie innym miejscu, otoczona przez obcych jej ludzi, których z jakichś powodów bardzo interesowały jej dziwne zdolności. I tak oto poznała swoją nową „rodzinę”.
Brytyjski wywiad, który, jak się szybko okazało, obserwował ją od kiedy po raz pierwszy zamanifestowały się jej moce, postanowił zrobić z niej oraz z jej umiejętności właściwy użytek. Jednak mimo wszystko Melody nie była wtedy nieszczęśliwa, wręcz przeciwnie. Ludzie, którzy się nią zaopiekowali (tak, to jest odpowiednie słowo), okazali się wbrew wszelkim stereotypom wyjątkowo mili. Bardzo szybko zżyła się z tamtejszymi agentami, to właśnie oni pomogli jej w pełni odkryć swoje moce i zapanować nad nimi. Niemal natychmiast została maskotką całego wywiadu, była przy tym wyjątkowo utalentowana. Była tak utalentowana, iż w wieku czternastu lat zaczęto wysyłać ją na samodzielne misje, każda w innym zakątku świata. Aż w końcu dowództwo zadecydowało, że nadszedł czas aby zainteresować nią Amerykanów. W taki sposób trafiła pod skrzydła Nicka Fury’ego, dyrektora S.H.I.E.L.D.
A teraz siedziała oparta o skałę, gdzieś na pustyni w Nowym Meksyku, otoczona przez potworne monstra z kosmosu, nie wiedząc, czy jej przyjaciołom udało się uciec i czy jej samej uda się wyjść stąd cało. Gdzie ona miała głowę, złażąc z tej skarpy? Po co w ogóle złaziła z tej skarpy? A, tak. Zauważyła coś na dole. I to coś powinno być gdzieś niedaleko…
Melody ostrożnie wychyliła się zza swojej skały. Kilka metrów dalej, wciśnięte pomiędzy dwie skalne ściany, znajdowało się jakieś urządzenie, tak przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka. Oczywiście nie trzeba było być wyjątkowo błyskotliwym, aby domyślać się, iż ten obiekt, czymkolwiek był, z pewnością był pochodzenia pozaziemskiego.
Krzywiąc się z bólu, Melody zbliżyła się do dziwnej rzeczy. Tak, z pewnością pochodziła z kosmosu, dziewczyna była tego pewna. Urządzenie nie przypominało niczego skonstruowanego przez Stark Industries ani przez techników S.H.I.E.L.D. Po bliższym przyjrzeniu się nie wyglądało nawet na nic, co mogłoby powstać na Ziemi. Poza tym znajdowało się podejrzanie blisko pozaziemskich kokonów. Wnioski nasuwały się same.
Dziwna rzecz miała około metra średnicy i kształtem przypominała piłkę do rugby. Oczywiście gdyby piłka do rugby była złota i wyrastało z niej coś na kształt rybich płetw, co naturalnie wcale płetw nie przypominało. Co jeszcze dziwniejsze, metal, z którego rzecz musiała być zbudowana, był ciepły. Melody nie była pewna, ale z jakiegoś powodu to coś sprawiało wrażenie żywego. Ale to przecież niemożliwe. Jednak, kiedy po raz kolejny położyła dłoń na ciepłym niby-metalu, urządzenie na chwilę ożyło. Mały okrąg na jednym końcu rozbłysnął błękitnym światłem i wyglądał teraz jak reaktor łukowy na klatce piersiowej Tony’ego, a urządzenie wydało z siebie serię dziwnych, nisko brzmiących świergotów, po czym zgasło. Albo tak mogłoby się zdawać.
Melody myślała przez chwilę, ale w końcu pokręciła głową. Przecież to tylko maszyna. Prawda?
Westchnęła i wstała, starając nie opierać się zbytnio na prawej nodze. Musiała się stąd wynosić. Biorąc pod uwagę narastający wokół hałas, robale wygrywały i były coraz bliżej. Melody przysunęła się do skały, aby skryć się w jej cieniu i ruszyła powoli przed siebie. Oby tylko Kapitanowi i reszcie nic się nie stało.
***
Sygin stała na dachu wieży Avengersów obserwując niebo. Przed chwilą Bruce Banner w towarzystwie kilku agentów S.H.I.E.L.D. odleciał superszybkim śmigłowcem. Wkrótce powinni być na miejscu, a to oznacza, że musi się śpieszyć.
Przymknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się wyraz skupienia. Drgnęła lekko, kiedy poczuła silne mrowienie w palcach, po czym energia skumulowana w jej dłoniach przybrała postać błękitnej poświaty.
Z początku nic poza tym się nie działo, jednak po chwili zerwał się wiatr, a na czystym dotąd niebie poczęły zbierać się chmury. Gęste obłoki pojawiały się znikąd i kumulowały w ciemną chmarę dokładnie nad wieżą. Wystarczył moment i fragment nieba nad miastem był zasnuty ciemnymi chmurami. Tymczasem wiatr jeszcze bardziej przybierał na sile. Ludzie na ulicach aż podskoczyli z wrażenia, kiedy z nieba rozległ się potężny huk.
Na twarzy Sygin pojawił się uśmiech.
***
- Za chwilę będziemy na miejscu.
Bruce skinął głową. On i Coulson stali z tyłu śmigłowca, unoszącego się jakieś pięć kilometrów nad ziemią. Agent parokrotnie próbował odczytać cokolwiek z twarzy doktora, jednak ta była niczym zamknięta księga. Bruce naprawdę potrafił kontrolować swoje emocje, co w jego przypadku stanowiło nie lada umiejętność.
- Pamiętaj – przypomniał mu po raz setny Coulson – macie dokładnie dwadzieścia minut, aby znaleźć się w śmigłowcu, ni mniej, ni więcej. Wtedy kawaleria otworzy ogień, a oni z pewnością nie będą sobie zawracali wami głowy.
- Gdzie będziecie czekać? – spytał Bruce.
- Jakieś sto metrów na północny wschód. Tuż za linią obronną wojska. Jesteś pewien, że Hulk wie co robić?
Tym razem Bruce uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób, jeden kącik ust nieco wyżej od drugiego.
- Hulk może i nie zwykł polegać na swoim rozumie, jednak zapewniam cię, że nie jest głupi. Poza tym, ja nadal gdzieś tam będę, a przez ostatnie kilka miesięcy nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy.
Coulson nie mógł się powstrzymać, aby nie spojrzeć na Bannera z niejakim podziwem. Doktor z pewnością zyskał na pewności siebie odkąd dołączył do Avengersów. Chociaż mogło to również mieć coś wspólnego z pewnym blondwłosym żołnierzem.
Ciszę przerwał nagle sygnał, śmigłowiec zawisł niemal dokładnie nad obozem Obcych. Wszyscy obserwowali jak tył maszyny otwiera się niczym wielka paszcza, Bruce ostrożnie zbliżył się do jej krawędzi i zerknąwszy w dół zaklął.
- Nawet z tej wysokości widać to cholerstwo na dole – westchnął – No to lepiej nie traćmy czasu. Phil?
Coulson spojrzał na niego z uwagą, Bruce rzucił mu coś, a on złapał to zgrabnie jedną ręką. Była to para okularów.
- Popilnujesz ich, dopóki nie wrócę? – spytał Banner.
Phil uśmiechnął się i włożył je do kieszeni marynarki.
Mężczyźni po raz ostatni popatrzyli w dół. Pozostało już tylko jedno.
- Powodzenia – rzucił Coulson.
Bruce z uśmiechem wyciągnął w górę kciuk, po czym skoczył. Phil był niemal pewien, że tuż przed tym w oczach naukowca dostrzegł błysk zieleni.
***
Melody była zmęczona, w dodatku doskwierał jej ból kostki i nie miała zielonego pojęcia, gdzie jest. Z pomocą swoich mocy udało jej się wrócić na skalny występ, gdzie stacjonowali Avengersi, jednak nikogo już tam nie było. Miała nadzieję, że to oni sami poszli jej szukać i że żadna z tych przerażających istot ich nie dopadła. Co i tak było mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, ile ich łaziło po okolicy.
W dodatku wiele z nich samo potrafiło nieźle się maskować. Melody sama widziała, jak jeden z nich, olbrzym z ostrzami zamiast ramion, wyskoczył prosto z ziemi i zaatakował samolot Avengersów praktycznie rozrywając go na części.
Jednak dziewczyna postanowiła nie dawać za wygraną. Musiała odnaleźć resztę drużyny. Dlatego postanowiła skorzystać ze swojej rzadziej używanej zdolności.
Niestety telepatia nigdy nie należała do jej czołowych talentów. Owszem, potrafiła doskonale wyczuć nastrój drugiego człowieka i czasem nawet jakieś pojedyncze myśli, jednak nigdy nie udało jej się wniknąć w czyiś umysł tak jak to robili inni znani telepaci, tacy jak na przykład Charles Xavier.
Mimo to postanowiła spróbować. Wystarczy, że zdoła wyczuć obecność ludzkich umysłów.
Melody skoncentrowała się mocno i po jakiejś minucie udało jej się wyłowić falę myśli, wyrażających czyjąś determinację i silny niepokój. A zaraz potem zdołała wychwycić swoje imię. Otworzyła oczy. Znała ten głos! To był Steve. A to oznaczało, że Avengersi muszą być gdzieś w pobliżu.
Przyklejona do skał, starając się stąpać ostrożnie, aby nie dać o sobie znać żadnemu z obcych, ruszyła tam, gdzie wyczuwała ludzkie umysły. Wiedziała, że jest coraz bliżej, Steve i reszta znajdowali się po drugiej stronie skały, wzdłuż której szła.
Jednak zanim udało jej się tam dotrzeć, zza zakrętu wyłonił się olbrzymi robal, a za nim następny. Melody nie musiała się odwracać aby wiedzieć, że te same stwory czają się też za nią. Była otoczona.
Te stwory miały owadzio-podobne skrzydła i szpony, poza tym wyglądały na bardzo szybkie.
I rzeczywiście, nie minęła sekunda a robale ruszyły na nią pędem. Melody mogła jedynie siłą woli unieść pobliski głaz i zwalić go na nacierających na nią od frontu przeciwników, jednak w tym samym momencie te z tyłu przyspieszyły i dziewczyna zdołała dostrzec jedynie ostre niczym brzytwa szpony, przecinające powietrze i masę ostrych zębów zanim została ogłuszona przez małą eksplozję.
Poczuła jak ktoś chwyta ją, podnosi, a potem znowu rozległ się wybuch, a po nim seria strzałów.
- Melody!
Otworzyła oczy. Nad sobą ujrzała znajomą twarz.
- Steve…? – wymamrotała.
Obejrzała się. Za nimi Clint i Natasha wykańczali ostatniego robala.
- Nic ci nie jest? – spytał ją Steve - Możesz stać?
Dopiero teraz dostrzegła, że Kapitan Ameryka trzyma ją na rękach.
- Jasne – powiedziała - Ale chyba skręciłam kostkę.
Poczuła się wyjątkowo głupio.
Steve postawił ją ostrożnie na ziemi. Natasha i Clint byli już przy nich.
- No – powiedział Barton, szczerząc zęby – zdaje się, że znaleźliśmy naszą zgubę.
Jednak Steve i Natasha nie podzielali jego dobrego humoru. Melody czuła promieniującą z nich ulgę, ale również niezadowolenie.
Pierwszy odezwał się Steve.
- Wyjaśnisz nam może z jakiego powodu opuściłaś posterunek bez powiadomienia nas?
Melody spuściła głowę.
- Ja… - zaczęła.
- Przecież coś ci się mogło stać – przerwał jej Steve.
Był naprawdę rozeźlony.
Natasha odchrząknęła.
- Nie chcę wam przerywać – powiedziała ostrożnie – ale najlepiej będzie, jak zaraz się stąd wyniesiemy.
Wszyscy jednomyślnie przyznali jej rację.
***
Minutę później biegli już pomiędzy piętrzącymi się z obu stron skałami. Steve wziął Melody na barana.
Nagle usłyszeli ostrzegawczy głos Clinta.
- Lepiej przyspieszmy, ludzie, bo te maszkary depczą nam po piętach.
Jak na komendę obejrzeli się i rzeczywiście, cała chmara robali pędziła za nimi i z sekundy na sekundę była coraz bliżej.
Puścili się pędem.
- Nie uciekniemy im – wysapała Natasha – są zbyt szybkie.
Nikt nie zdążył jej odpowiedzieć, bo tuż za nimi rozległ się huk, jak gdyby coś ciężkiego spadło właśnie z nieba, a siła uderzenia posłała ich na ziemię. Kaszląc, usiedli, ale przez unoszący się w powietrzu kurz nie mogli nic dostrzec.
Po chwili jednak kurz opadł.
- Och – jęknęła Melody.
Odcinając ich od gromady potworów, pośrodku małego leja stał Hulk.

wtorek, 13 listopada 2012

Rozdział dwudziesty czwarty

Hej! Tutaj Raven. Ci z was, którzy znają nas jeszcze z Onetu musieli zapewne wyjątkowo naczekać się na ten rozdział. Ale oto i on! A w nim spora dawka akcji. Życzymy wam przyjemnego czytania ;)
Melody i Raven


***


Kosmos z natury jest wielki, jednak wydaje się być jeszcze większy, kiedy samemu jest się małym i niepozornym. Z początku ich misja wydawała się łatwa; zlokalizować wrogą jednostkę i natychmiast ją zlikwidować, zanim jeszcze zbliży się do ziemskiej orbity. Niestety, kiedy wszystko szło według planu (jak zwykle zresztą), nagle, nie wiadomo skąd wyłonił się kolejny statek, a za nim kolejny. No i misja z czegoś banalnie prostego przeistoczyła się w walkę o przetrwanie. Tak to już bywa.
Teraz z całej obronnej jednostki Protosów pozostały jedynie szczątki, unoszące się w przestrzeni niczym drobinki kurzu, oraz ona, samotna i równie niepozorna. No cóż, przynamniej będzie miała bardzo miły widok na tę ładną, błękitną planetę, która stała się właśnie celem inwazji jednej z najgroźniejszych ras we wszechświecie. Gdyby tylko udało jej się dostać na orbitę planety! W Kwaterze Głównej z pewnością już wiedzą co się stało. Może dla małej błękitnej planety jeszcze nie jest za późno, jeżeli uda się poinformować również jej mieszkańców o nadciągającym niebezpieczeństwie.
Ostatkiem sił naprowadziła się na odpowiedni tor. Stopniowo planeta zaczęła rosnąć w jej oczach, aż wypełniła całkowicie pole widzenia. Poczuła, że coraz bardziej przyspiesza. Weszła na orbitę. Przed nią rozciągał się obcy krajobraz, pędzący w jej kierunku coraz szybciej i szybciej. Teraz pozostawało jedynie możliwie jak najmniej się potłuc. 

***
Postanowiły czekać. Były jak nikt inny przystosowane do czekania. Potrafiły skryć się w najmroczniejszych zakamarkach i zwyczajnie mnożyć się i ewoluować tak szybko, że nikt nie był w stanie zadziałać dostatecznie szybko, aby je na czas poskromić. O, tak, były cierpliwe. Oraz sprytne. Bardzo, bardzo sprytne. Protosy błyskawicznie wpadły w ich pułapkę, więc miały wystarczająco dużo czasu aby zaaklimatyzować się na powierzchni planety zanim Statek Matka Protosów się tutaj przypałęta. Ale wtedy będzie już za późno. Tak, ta mała planeta zostanie wkrótce ich nowym domem. Rozbiły bazę wśród okolicznych rozgrzanych słońcem skał i nieustannie mnożąc się i ewoluując, czekały na przybycie posiłku. 

***
- Jeszcze raz. Niech ktoś mi wytłumaczy, co to w ogóle jest?
Clint, wyraźnie rozdrażniony, wpatrywał się wyczekująco w twarze kolegów.
- No?
Rzeczywiście, to, co ujrzeli z bliska po przybyciu na miejsce upadku domniemanych „meteorytów”, nadal nie przypominało niczego, z czym Avengersi spotkali się kiedykolwiek. A, trzeba przyznać, w swojej karierze widzieli już wiele przedziwnych rzeczy.
- Bruce twierdzi, że to mogą być kokony – Steve usilnie próbował przypomnieć sobie krótki naukowy wykład, który doktor Banner wygłosił im tuż przed wyjazdem – i, żeby pod żadnym pozorem ich nie dotykać.
Clint wyraźnie się obruszył.
- To niby po kiego grzyba tutaj jesteśmy?
Natasha tylko przewróciła oczami zza lornetki.
- Ponieważ mamy je obserwować i zobaczyć, co się stanie.
- CZY coś się stanie – dodał mocno już znudzony Clint.
Siedzieli we czwórkę na jednym ze skalnych występów, tuż pod nimi rozciągał się widok, który Melody przywodził na myśl filmy o Obcym. Fragment pustyni otoczony ciasno skałami, cały zasłany czymś, co rzeczywiście przypominało kokony. Tylko, że te kokony były na wpół przejrzyste i pulsowały. Coś wyraźnie poruszało się pod błoniastą powłoką. Było tego tysiące, dziesiątki tysięcy. A z raportów, które dostawali regularnie od agentów S.H.I.E.L.D. wynikało, że takich zbiorowisk znajdowało się na pustyni znacznie więcej. Wszystkie ukryte wśród skał.
- Nie rozumiem – powiedział Clint. – Jak one się tutaj dostały? Przecież nie mogły przeżyć wejścia w ziemską atmosferę ot, tak po prostu. Nie zostałyby z nich nawet grzanki.
- Właśnie tego spróbujemy się teraz dowiedzieć – odpowiedziała Natasha, nadal nie odrywając oczu od lornetki.
Tymczasem Bruce, który w tym czasie znajdował się w laboratorium i z którym również przez cały czas utrzymywali łączność, próbował za wszelką cenę znaleźć odpowiedzi. Bez większych rezultatów.
Otoczony przez dziesiątki ekranów naukowiec próbował ustalić coś, co pomogłoby Avengersom w dalszym działaniu. Nagle na jednym z nich pojawiła się twarz dyrektora Fury’ego.
- I jak, doktorze Banner? Ma pan dla mnie coś ciekawego?
Bruce westchnął. Nick Fury raczej nie należał do osób, które dobrze znosiły brak dobrych wieści.
- Niestety, nie. Zresztą – dodał – i tak raczej niczego się nie dowiemy, dopóki Steve i reszta nie dostarczą mi jakichś danych. Nie mamy nawet pojęcia, w jaki dokładnie sposób te istoty dostały się na Ziemię.
Przez dłuższą chwilę Fury milczał, jednak z zaciśniętych warg oraz ponurego spojrzenia Bruce łatwo wywnioskował, że dyrektor nie był tymi wieściami zachwycony. Doktor przełknął ślinę.
- Widzi pan, aby do czegokolwiek dojść potrzebne mi są próbki tego czegoś do przebadania. Bez nich niewiele się dowiemy.
Ku zdziwieniu Bruce’a, kąciki ust Fury’ego nieco się uniosły.
- Proszę się o to nie martwić, doktorze – zapewnił. – Dostanie pan swoje próbki. Moi ludzie wiedzą, co i jak.
Po tych słowach zniknął z ekranu.
Bruce oparł się na swoim krześle i ponownie westchnął. Miał złe przeczucia. 

***
- Powinienem był wziąć krem do opalania – jęknął Clint – jak tak dalej pójdzie, zostaną z nas skwarki.
Natasha resztkami sił powstrzymywała się, aby nie dać mu fangi w nos. Czasami Barton potrafił być naprawdę irytujący.
- Coś się zmieniło? – spytał Steve aby uciąć rodzącą się sprzeczkę. Hawkeye miał rację, upał zaczął naprawdę dawać się we znaki.
Natasha pokręciła przecząco głową, od długiego patrzenia przez lornetkę zaczynały boleć ją oczy.
- Mówiłem wam – zaczął Clint – zamiast przypatrywać się temu czemuś, najlepiej byłoby to spalić. Pamiętacie jak to było w Obcym? Ripley wiedziała jak radzić sobie z…
Urwał.
Pozostała dwójka zdziwiona nagłą ciszą spojrzała na niego. Hawkeye, osłaniając oczy wpatrywał się w niebo.
- Co to, do cholery jest? – wymamrotał.
- Co się stało? – spytała zaniepokojona Natasha – Co tam widzisz?
Ona i Steve zaczęli intensywnie spoglądać w górę.
I nagle to zobaczyli.
Jakieś sto metrów nad nimi coś leciało. „Nie”, poprawiła się w myślach Natasha, „to płynie w powietrzu”. Faktycznie stwór, bo z pewnością była to żywa istota, sunął sobie spokojnie po niebie, jednocześnie z każdą chwilą zniżając swój lot i stając się bardziej widoczny.
- Wygląda jak gigantyczna purchawka – stwierdził Clint.
- Obserwuje nas.
Obaj mężczyźni spojrzeli na Natashę.
- Jesteś tego pewna? – spytał Steve, jednak Czarna Wdowa zauważyła w jego spojrzeniu, że i on musiał dojść do tych samych wniosków.
Na twarzy Bartona pojawił się uśmiech.
- Czyli wkrótce powinniśmy spodziewać się powitania – stwierdził.
Balonowaty stwór opuścił się w dół i krążył teraz wokół kokonów.
- To coś… - powiedział powoli Steve - … wygląda jak owad. Spójrzcie.
Istotnie, to dziwaczne okrągłe stworzenie z pulsującymi fioletowo półkulami bo obu stronach tułowia i charakterystycznymi odnóżami, naprawdę przypominało wielkiego owada.
- Czyli to na dole to larwy – stwierdziła Natasha. – Słyszałeś, Bruce?
- Tak – odpowiedział głos naukowca. – I bardzo mnie to niepokoi.
- Dlaczego? – spytał Barton.
- One ewoluują, Clint – w głosie Bruce’a zabrzmiał lęk. – Niestety, nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy cały proces dobiegnie końca. To może się stać w każdej chwili.
Nagle w słuchawkach zabrzmiał głos dyrektora Fury’ego.
- Dlatego macie w tej chwili oddalić się od lęgowiska. Zrozumiano?
Clint wyraźnie się obruszył.
- To niby dlaczego pan nas tutaj wysłał?
- Milcz, Barton – zagrzmiał Fury – to miejsce, oraz inne zostały otoczone. Rozmawiałem z Radą, postanowili nie czekać na rozwój wypadków i zniszczyć wszystkie skupiska larw.
Ledwo skończył, kiedy z dołu rozległy się dziwne dźwięki. Zupełnie jakby ktoś darł zasłony.
- Cholera – zaklęła Natasha.
Cała trójka wstrzymała oddech. Z kokonów zaczęły masowo wykluwać się istoty przypominające skorpiony. Jakby na dany sygnał zza skał wyłoniły się inne robale. Te były znacznie większe i miały skrzydła niczym u ważki, oraz masywne niby-odnóża zakończone szponami, wyrastające z grzbietów. Były również bulwiaste maszkary z pulsującymi zielono odwłokami, wielonogie stwory o świecących oczach, coś, co z bliska przypominało owadzią wersję Cthulhu, oraz masa innych okropieństw.
Jednak najstraszniejsze miało dopiero nadejść. A dokładniej rzecz biorąc, wypełznąć z podziemi. Było wielkie, do złudzenia przypominało gąsienicę, którą jakiś wyjątkowy kreatywny umysł pokroju H.R. Gigera postanowił skrzyżować z Obcym. Chociaż, jak się później okazało, nawet to monstrum nie sięgało kolan (dosłownie) wielkiemu i groźnemu…
Jednak nie uprzedzajmy faktów.
Póki co, nasi bohaterowie ciągle znajdowali się na występie skalnym, obserwując horror rozgrywający się na dole.
- No, przynajmniej „coś” się dzieje – stwierdził Clint, próbując zrobić dobrą minę do złej gry.
Niestety, pozostała dwójka nie uznała tego za pocieszające.
Nagle Steve’a coś tknęło.
- A w ogóle, to gdzie się podziała Melody?
Wszyscy zaczęli rozglądać się wokół.
- Cholera! – powtórzyła Natasha.
Niedaleko rozległ się odgłos wybuchu, zaraz po nim następny. Wśród owadopodbnych potworów zawrzało, widać S.H.I.E.L.D. postanowiło wypuścić artylerię.
- Rogers! – w słuchawkach rozległ się głos Fury’ego. – Zabierajcie się stąd! Natychmiast! Za chwilę powinna tu przybyć armia i zrobić z tym miejscem porządek!
- Czy „zrobić porządek” znaczy w tym wypadku „wysadzić wszystko w powietrze”? – spytał Clint niewinnym tonem.
- Czy ja mówię niewyraźnie, Barton? Zaraz będą tu bombowce! Lepiej żebyście byli wtedy zupełnie gdzie indziej!
- Dyrektorze Fury! – zawołał Steve, przekrzykując odgłosy eksplozji. – Melody zniknęła! Musimy ją znaleźć!
Oczywiście Fury nie przyjął tej wiadomości dobrze.
- Co?! Jak to zniknęła? Mieliście się nawzajem pilnować!
- Mniejsza o to – wtrąciła się Natasha. – Mam jeszcze gorsze wieści.
- O, błagam… - jęknął Fury.
Natasha wskazała na skrawek pustyni za ich plecami.
- Obawiam się, że właśnie straciliśmy środek transportu.
Miała rację. Teraz pozostało im się tylko przyglądać, jak odrzutowiec, którym tutaj przylecieli, zostaje dosłownie rozrywany na kawałki przez olbrzymią istotę na pierwszy rzut oka składającą się z samych ostrych krawędzi. Oraz rogów. Oraz dwóch par wielkich, podobnych do szabel ramion. Pierwszy otrząsnął się Hawkeye.
- No dobra, praktycznie rzecz ujmując, jesteśmy otoczeni – powiedział, naciągając swój łuk – Chyba jednak musimy tutaj zostać i nieco „pomóc” w sprzątaniu.
Natasha przyznała mu rację, odbezpieczając broń.
- Tak czy siak, musicie stąd znikać – poinformował ich Fury – zaraz zrobi się gorąco. Spróbujcie jakoś przedostać się na północny wschód od tej skały, na której się teraz znajdujecie. Zaraz tam kogoś po was przyślemy.
- Wszystko jasne – kiwnął głową Steve – ale najpierw znajdziemy Melody.
- Pośpieszcie się – powiedział Fury i przerwał połączenie.
Steve przycisnął słuchawkę do ucha.
- Bruce, słyszysz mnie?
- Tak – odparł mu roztrzęsiony głos doktora – Co tam się wyprawia? Te stworzenia was zaatakowały?
Steve próbował go uspokoić.
- Bruce, wszystko w porządku – w tle dało się słyszeć prychnięcie Natashy. – Fury już wysłał po nas transport. Wkrótce będziemy w domu, tylko odnajdziemy Melody.
Bruce westchnął.
- Ok, tylko uważajcie na siebie.
Rogers wiedział, że przez „wy” Bruce miał na myśli przede wszystkim jedną osobę.
- Nie martw się, będziemy – obiecał.
Natasha spojrzała na niego znacząco, jednak nic nie powiedziała. Barton za to wyglądał na lekko zaskoczonego.
- Nie byłoby lepiej gdyby zrzucić na ten bajzel Hulka? W końcu on jest od takich spraw…
- Nie! – przerwał mu Steve ostrym głosem.
- Ale… - zaczął znowu Clint, jednak wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Kapitana Ameryki aby zamilkł.
- Dobra, ruszamy – zarządziła Natasha – Trzeba znaleźć naszą zgubę.
Cała trójka ruszyła biegiem.

Rozdział dwudziesty trzeci


Steve Rogers nie lubił filmów katastroficznych. 
Obejrzał ich jednak na tyle dużo (próbując zorientować się w tych dziwnych, nowych czasach, które całe zdawały się jedną wielką katastrofą), że mógł stwierdzić z całą pewnością: od tego się właśnie zaczyna. 
Od tej sennej ciszy, w której nikt się niczego nie spodziewa. I dopiero patrząc wstecz można dojrzeć te drobne, pozornie niepowiązane ze sobą fakty. 
Farmer z Wyoming znalazł rano na swym polu wykoszone kręgi. 
W okolicach koła podbiegunowego zaobserwowano niezwykłej urody zorze polarne. 
Zwierzęta stały się jakieś niespokojne; psy wyły nocami, koty wściekle drapały do drzwi. 
Transmisja finałowego meczu World Series została przerwana w połowie przez dziwne trzaski i szumy. Mówiono o uszkodzeniu satelity przez "kosmiczne śmiecie". 
A potem jest romantyczny wieczór na tarasie Stark Tower i setka spadających gwiazd. "Meteorytów" - poprawia go Bruce, jak zwykle z pobłażliwym uśmiechem. 
I wtedy się zaczyna.

***

Phil Coulson spoglądał na ciemniejące niebo. Nowy Jork był piękny o tej porze roku. Tak przynajmniej mówił każdy slogan, reklamujący miasto, który miał na celu nakłonić turystów aby przybyli tu i pozbyli się zawartości swoich portfeli. Zwykle to działało, chociaż nikt tak naprawdę nie miał pojęcia dlaczego. 
- Trochę przypomina to Asgard. 
Obok niego stała Sygin. Spojrzał na nią. 
- To przez te światła – wyjaśniła – Nawet nocą jest tutaj jasno. 
- O tak – przyznał Phil – są naprawdę piękne. 
Sygin się uśmiechnęła, a on znowu poczuł jak coś łapie mu wnętrzności i ściska. Zwykle związki międzyludzkie omijały Coulsona, a i on jakoś nie starał się ich szukać. Nie było takiej potrzeby. Aż do teraz. Bo teraz stała obok niego ta niesamowita kobieta i nawet nie wyglądała na szczególnie przejętą tym, co jej obecność robi dla jestestwa biednego agenta. 
- Wszyscy bardzo się cieszymy, że Tony jest cały i zdrowy – powiedział po chwili milczenia. 
Na pierwszy rzut oka na twarzy Sygin nie zaszła żadna zmiana, jej uśmiech pozostał ciepły i uprzejmy. Jednak Coulson potrafił dostrzec w jasnych oczach wyraz zawstydzenia, oraz… Czy to był smutek? 
- Zrobiłam co w mojej mocy – powiedziała cicho. 
- Myślisz o Lokim, prawda? 
Westchnęła. 
- Nie mogę pozbyć się uczucia, że to, co przydarzyło się Tony’emu to po części moja wina. 
Phil już otwierał usta, ale Sygin uniosła dłoń. 
- Wiem, wiem, jednak mimo wszystko czuję się za to odpowiedzialna – spojrzała na stojącego obok agenta - Bądź co bądź Loki to mój mąż. Wprawdzie niewiele mamy już ze sobą wspólnego, ale przecież świetnie go znam i powinnam była przewidzieć, że będzie coś kombinował. 
Coulson pokręcił głową. 
- Nikt z nas nie zdołał przewidzieć na co wpadnie Loki, a przecież przez cały czas był pod czujną obserwacją. Po prostu niektóre rzeczy są splotem wieku różnych wydarzeń, których wyniku nie jesteśmy w stanie przewidzieć. 
Sygin spojrzała na niego z uśmiechem. W jej oczach tym razem dostrzegł wdzięczność. Prze chwilę Phil wyglądał jakby walczył sam ze sobą, jednak w końcu się poddał. 
- Mogę zadać ci pytanie? 
- Oczywiście – powiedziała Sygin – nie krępuj się. 
- Mmm – przez twarz Coulsona przebiegł wyraz lekkiego zażenowania – Nie chcę być niegrzeczny… chodzi o tę sprawę z Hel… 
Kobieta przyglądała się mu z czymś, co mogło być tylko niebiańską cierpliwością. Phil był jej za to niewyobrażalnie wdzięczny. 
W końcu wziął się w garść. 
- Jak to się stało, że Loki tak nagle postanowił pomóc swojemu bratu w odzyskaniu Tony’ego? 
Przez chwilę twarz Sygin pozostała nieruchoma i Coulson pomyślał, iż zrobił coś kompletnie głupiego, jednak po chwili na twarzy kobiety wykwitł wielki uśmiech i zwyczajnie wybuchła ona śmiechem. 
To wyraźnie skonfundowało jej rozmówcę. 
Sygin, nadal chichocząc, założyła ramiona na piersi, stając z nim oko w oko. 
- Muszę przyznać agencie Coulson, jest pan naprawdę bystry. 
Kącik jego ust mimowolnie uniósł się do góry. 
- Po części wymaga tego moja posada, droga pani – stwierdził z lekką ironią w głosie. 
Sygin znów się roześmiała. 
- Nie wątpię – jej zaczął przypominać ten na twarzy Phila – A więc chcesz wiedzieć co lub kto stoi za nagłą przemianą boga Kłamstw. 
Skinął głową. 
Zerknęła w stronę miasta, jakby szybko zbierając myśli. Szybko odwróciła do niego wzrok. 
- Powiedzmy, że ktoś mocno go zmotywował. 
Coulson stwierdził, że musi mu to wystarczyć, a coś jeszcze bardziej głośniejszego przekonywało jego mózg, że tak naprawdę to nie chce tego wiedzieć. 
W tym momencie pomiędzy tą dwójką pojawiło się coś, co mogło być nicią porozumienia, ale taką, która łączyła ludzi o tej samej inteligencji i bystrości umysłu, które to jednak nie szukają u publiki poklasku. Wbrew temu, co twierdziły stałe czytelniczki romansów, takie uczucie nie zdarzało się często. 
I może wtedy pomiędzy stojącymi naprzeciwko siebie kobietą a mężczyzną doszłoby do czegoś więcej, na przykład chwycenia za rękę, od którego wiele pięknych rzeczy się zaczyna, niestety dokładnie w tym decydującym momencie coś za oknem zwróciło ich uwagę. Coś, co z pewnością nie było spadającą gwiazdą. 
Sygin zareagowała pierwsza. 
- Niech zgadnę, tysiące zielonych świateł, spadających na ziemię nie jest w Midgardzie częstym zjawiskiem. 
Coulson zastanawiał się tylko przez chwilę. 
- Raczej nie. 
- Tak myślałam. 

*** 

Kiedy zjawili się w głównej Sali, przy długim stole zebrali się już wszyscy Avengersi, nie licząc Tony’ego i Thora, których, biorąc pod uwagę rosnącą powagę sytuacji, trzeba będzie wkrótce ściągnąć z powrotem na Ziemię. 
Wszyscy niczym zahipnotyzowani wpatrywali się w wielki hologram wiszący nad stołem. Z prawej strony pokazywał on nagranie spadających zielonych „meteorytów”, lewa strona ukazywała rzędy danych i skomplikowane obliczenia. 
W pomieszczeniu panowała kompletna cisza. Nikt nie chciał się przyznać, że nie ma pojęcia na co tak naprawdę patrzy. Nie minęła chwila, a Bruce Banner poczuł na sobie spojrzenia pozostałych Avengersów. Przełknął ślinę. Nigdy nie lubił być w centrum uwagi. Zerknął na trzymany w ręce mały dotykowy ekranik. 
- A więc biorąc pod uwagę otrzymane pomiary, wygląda na to, że cokolwiek to jest, spadło w okolicach Nowego Meksyku. Dokładnie na pustyni – dodał. 
Hawkeye jak na zawołanie przewrócił oczami. 
- No to już możemy uznać za tradycję. 
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Fury zwrócił swoje oko na doktora. 
- Wiemy już co to jest? I co ważniejsze, jakie ma zamiary? 
Banner pokręcił głową. 
- Niestety, w tej chwili nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. 
W tym samym czasie agent Coulson, stojąc z boku, przyciskał słuchawkę do ucha. 
- Dostępne są już zdjęcia satelitarne obiektów – poinformował zebranych. 
Fury zatarł ręce. 
- Świetnie – rzekł – doktorze Banner, proszę rzucić je na główny ekran. 
- Już się robi. 
Przez chwilę Bruce manipulował opcjami w swoim gadżecie. Nagle na wielkim ekranie zaczęły pojawiać się zdjęcia. Najpierw kontynentu, potem całego stanu, potem pustyni, a potem… 
Wszyscy jak na komendę wstrzymali oddech. Zaraz potem wytrzeszczyli oczy na to, co ujrzeli na ekranie. Pokój znów wypełniła cisza, jakby każdy z zebranych próbował oswoić się z tym, co widzi. Dopiero po minucie rozległ się lekko zachrypnięty głos Clinta. 
- Czy ktoś mi może wyjaśnić co to do cholery jest?

Rozdział dwudziesty drugi


- Nie mogę uwierzyć, że Stark nie żyje. - Phil Coulson, wyraźnie przygnębiony, snuł się bez celu po laboratorium. - Naprawdę nic nie dało się zrobić? - spojrzał z pretensją na Melody. - Przecież potrafisz, jestem żywym przykładem...
Dziewczyna pokręciła głową.
- Wskrzesiłam jego ojca - mruknęła. - Reguły zabraniają wskrzeszania bliskich członków rodziny. Muszą minąć co najmniej cztery pokolenia.
- Jakie znowu reguły?
- Nooo... obowiązujące. Co ja wam zresztą będę tłumaczyć, nie mogę i już! - zdenerwowała się.
- A mówiłem mu - mruknął Banner. - Mówiłem, że to coś rozerwie go na strzępki. To jak zwykle musiał być mądrzejszy od wszystkich.
Steve podszedł i pocieszająco objął go za ramiona.
- Wiesz, mogło być gorzej - stwierdził. - To mogłeś być ty.
- O cholera, faktycznie. - Bruce zbladł jak ściana.
- A gdzie się podział Fury? - zainteresował się Hawkeye.
- Poleciał dowiedzieć się, co z ciałem i kiedy będzie można zrobić pogrzeb - wyjaśnił Coulson. - Ci Asgardczycy coś kręcą - dodał podejrzliwym tonem.
- Może chcą go pochować po swojemu? - zastanawiała się Melody. - No wiecie, jak to u wikingów, płonąca łódź i tak dalej. To takie wzniosłe!
- Wolałbym, żeby wydali ciało nam - skrzywił się Coulson. - Tony’emu należy się pogrzeb z honorami, z flagą i orkiestrą wojskową. I będę o to zabiegał!
- Właściwie, to teraz tylko brakuje, żeby nas ktoś zaatakował - odezwała się Natasza, która do tej pory milcząc wyglądała przez okno. - Nie sądzicie, że i tak już długo był spokój?
- Dzięki. Twój wschodnioeuropejski optymizm jak zwykle podnosi nas na duchu - parsknął Hawkeye. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Mógł sobie dogryzać, ale... instynkt mówił jej, że coś wisi w powietrzu.
- Słuchajcie, nie siedźmy tak, bo tylko działamy sobie na nerwy - stwierdził Steve. - Natasza ma rację, mieliśmy parę miesięcy spokoju, tylko patrzeć, jak to się skończy. Ja w każdym razie wolę być przygotowany. Idę poćwiczyć - oznajmił. - Ktoś idzie ze mną? Clint?
- Nie, dzięki - mruknął Hawkeye. - Będę u siebie, jakby ktoś mnie potrzebował.
- Ja zajmę się tym - Bruce wskazał porozrzucane na stole fragmenty Destroyera. - Tony nie skończył badań nad jego źródłem zasilania, myślę, że powinienem je kontynuować. Dla niego.
Steve spojrzał na niego dziwnie, lecz Banner zdawał się już być całkowicie pochłonięty naukowym problemem. Ruszył więc w stronę siłowni. Reszta też opuściła laboratorium, zostawiając tam jedynie samotnego Bruce’a.

Hawkeye dotarł do swojego pokoju, rzucił się na łóżko i sięgnął po pilota od wieży. Ciężkie dźwięki zalały całe pomieszczenie. Zamknął oczy. Tego mu było trzeba. Odgrodzić się od świata, od grupy, która ostatnimi czasy irytowała go coraz bardziej. Gdzie się podziali The Avengers, superherosi broniący świata przed zagrożeniami? Bezczynność rozmiękczyła ich, sprawiła, że stali się podobni do stada nabuzowanych hormonami licealistów. Thor i Tony... Banner i Steve... Nawet Coulson łypał okiem na tę brunetkę z Asgardu, choć przy jego nieśmiałości podchody zajmą mu jeszcze, lekko licząc, tak z dziesięć lat. Przydałoby się naprawdę coś, co pozwoli im się nieco rozruszać. Nie, żeby źle życzył starej, dobrej Ziemi, ale gdyby tak pojawili się jacyś goście z odległych galaktyk... albo jakiś kolejny szalony naukowiec... wcale by się nie obraził.
Usłyszał stukanie do drzwi dopiero, gdy przeszło w łomot. Przyciszył nieco muzykę - ale tylko trochę, bez przesady - i wstał, by wpuścić gościa. Ciekawe, kogo i po co diabli niosą. Może Natasza...?
Niestety, to był Steve. Skrzywił się lekko, wchodząc, co Hawkeye odnotował z niejaką satysfakcją. Ostatnio, sam nie wiedział czemu, lubił wkurzać nadętego Kapitana.
- Rany, czego ty słuchasz? - burknął Rogers. - To brzmi jak wiertło wgryzające się w ścianę.
- To? To tylko taka sobie pościelówa, lubiłem jej swego czasu słuchać z Nataszą - wyjaśnił Clint, z zadowoleniem obserwując wyraz zagubienia i niedowierzania na twarzy gościa. Caps często taki miewał - przeważnie trudno mu było się połapać, czy świat rzeczywiście aż tak się zmienił podczas jego hibernacji, czy też kumple go wkręcają. Tym razem jednak wyjątkowo Hawkeye nie kłamał, Natasza rzeczywiście lubiła, gdy wywarkiwał jej do ucha kolejne wersy tej piosenki... która w dodatku dość trafnie opisywała istotę ich związku. Każdy ma swoje małe fetysze, ot, co.
Steve jednakże nie podzielał tych fetyszy, bo gdy tylko zabrzmiał głos wokalisty, skrzywił się, jakby zjadł coś wyjątkowo paskudnego i spojrzał na Clinta osłupiałym wzrokiem.
- O, wybacz, zapomniałem, że ty wciąż nerwowo reagujesz na ten język - Hawkeye uśmiechnął się złośliwie i przyciszył nieco muzykę, lecz nie do końca. A co. - No dobra, to z czym przychodzisz?
Rogers wbił ręce w kieszenie i przeszedł się parę razy w tę i z powrotem po pokoju. Po czym stanął i popatrzył na Bartona ponuro spod tej swojej idiotycznej blond grzywki.
- Wiesz, Clint... Właściwie to chyba nawet nie powinienem tego mówić... Lepiej nie wywoływać wilka z lasu, ale... Czy ty nie masz przypadkiem wrażenia, że dziadziejemy?
- O, ty też? - zawołał Hawkeye zanim zdążył ugryźć się w język.
- No właśnie - Steve odetchnął. - Nic się nie dzieje, a my tylko tak się snujemy z kąta w kąt, ni to wakacje, ni emerytura... Ja w sumie nawet się cieszę, bo mam więcej czasu dla Bruce’a, ale jak tak sobie pomyślę... to czuję się jakiś taki niepotrzebny.
- I co, masz jakiś pomysł? - dopytywał się Hawkeye. Przypomniała mu się jedna z książek, jakie czytał w dzieciństwie. Było tam coś o dziwacznych rytuałach i przywoływaniu Przedwiecznego Zła... To byłby całkiem niezły plan, składający się, jak każdy dobry plan, z części niebezpiecznej - pokonania Przedwiecznego Zła i śmiertelnie niebezpiecznej - wytłumaczenia wszystkiego Fury’emu.
Steve chyba jednak czytał całkiem inne lektury, bo jego plan okazał się nad wyraz banalny. Ot, wziąć dupę w troki i polecieć gdzieś na drugi koniec świata, gdzie Nasi Dzielni Chłopcy prażą sobie tyłki pod pustynnym słońcem, walcząc o pokój, demokrację i ropę naftową. To z kolei wcale nie uśmiechało się Clintowi. Polityka? To nie dla niego, on woli proste, jasne sytuacje, kiedy na przykład leci na niego wielkie, skrzydlate i zębate coś, a on ma tylko celnie strzelać.
Po pół godzinie Steve wreszcie zrozumiał, że jego namowy nic nie dadzą. Trzeba przyznać, że chłopak miał dar do patosu; w jego słowach czuło się niemal łopot gwiaździstego sztandaru i słyszało dźwięki hymnu. Cóż, może to działało na rekrutów w czasie wojny, ale nie na Clinta.
- Przemyśl to jeszcze - rzucił Kapitan, wychodząc. - Skoro nie możemy inaczej służyć krajowi...
- A dajże ty mi spokój z krajem - mruknął Clint, sięgając do lodówki po butelkę zimnej coli. Nie da się wciągnąć w żadną wojnę, o nie.
Obaj zamarli, słysząc dobiegający z korytarza głos Fury’ego.
- Zebranie w sali konferencyjnej! Natychmiast!

Dyrektor powitał ich, stojąc u szczytu długiego stołu, przy którym swego czasu odbyli tyle narad. Po jego prawej stronie stała ta Asgardka, Sygin. Oboje byli jakoś podejrzanie zadowoleni. Clint przyjrzał im się z zastanowieniem. Ok, zapewne odzyskali ciało Starka, będzie można zorganizować mu uczciwy pogrzeb, to niewątpliwie jest sukces... ale ten uśmiech? Mimo wszystko jakoś nie przystoi w ich sytuacji.
- Mam dwie wiadomości - zagaił Fury. - Dobrą... i też dobrą. Ale, na wszelki wypadek, usiądźcie.
Usiedli zatem, szurając krzesłami. Kapitan jak zwykle wyprostowany jak struna; Banner pochylony, opierając na lśniącym blacie umazane smarem ręce. Natasza spojrzała na Clinta spod oka, zakładając za ucho kosmyk włosów, znów rudych; kiedy właściwie wróciła do jego ulubionego koloru? Fury obrzucił swą trzódkę spojrzeniem pełnym triumfu.
- Panie i panowie, to co powiem, może wam się wydać niewiarygodne... choć właściwie, mieliście już do czynienia z tego rodzaju sytuacjami. - Spojrzał znacząco na Melody. - A zatem, nie owijając w bawełnę, oto pierwsza dobra wiadomość: Tony Stark żyje!
Zapadła totalna cisza, a po chwili rozległ się wrzask i Melody wskoczyła na stół, tańcząc do jakiegoś wyklaskiwanego naprędce rytmu. Bruce rzucił się w ramiona Steve’owi, Clint przez chwilę stał jak słup, póki nie uwiesiła mu się na szyi Natasza, piszcząc i ocierając łzy.
Minęła dłuższa chwila, zanim wszyscy uspokoili się na tyle, by mogli przyswoić kolejne wieści. Hawkeye był naprawdę zaskoczony, gdy uświadomił sobie, jak wielką ulgę poczuł. Zdawało się, jakby śmierć Tony’ego burzyła porządek rzeczy; teraz wszystko wracało na swoje miejsce. Znów będzie tak jak dawniej.
No, może będzie nie od razu. Ze słów Fury’ego wynikało, że Tony miał zamiar wziąć dłuższy urlop i poświęcić się całkowicie wychowaniu syna, którego miał z Thorem. Nie należało się go spodziewać wcześniej niż za pół roku. Poza tym wciąż miał kłopoty z pamięcią i wyglądało na to, że odzyskanie pełnej równowagi psychicznej zajmie mu jeszcze trochę czasu.

Phil Coulson zdziwił się trochę. On sam nie odczuwał żadnych zaburzeń po zmartwychwstaniu, pamięć też działała bez zarzutu... Cóż, widocznie sposób Melody był bezpieczniejszy dla delikwenta. Ale i tak należało się cieszyć. Z uśmiechem spojrzał na Sygin. Nie wspomniała o tym ani słowa, ale czuł, że w jakiś sposób przyczyniła się do szczęśliwego zakończenia całej tej historii. Zdziwił go nieco cień smutku widoczny w kącikach jej ust. Co się stało?
- Ach, nic takiego - odpowiedziała, gdy wreszcie udało mu się podejść do niej i zadać to pytanie. - Właściwie, sama nie wiem, dlaczego tym się przejmuję. Przecież nie powinnam. Przecież miałam całe lata na to, by się przyzwyczaić, że... nieważne.
- Loki znów coś wywinął? - domyślił się Phil.
- Tak... nie, właściwie nie. Po prostu... no cóż, zabrał z królestwa Hel jeszcze jedną osobę. Tę waszą przyjaciółkę, Raven - wyrzuciła jednym tchem. - Naprawdę, nie wiem, dlaczego tak się tym...
- Nie powinnaś. Loki to kretyn - zapewnił ją gorąco Coulson. - Mając tak piękną żonę...
- Och, Phil, dziękuję. Jesteś taki miły!

***

Clint stał przy oknie - a właściwie przy szklanej ścianie Stark Tower - i spoglądał na miasto. Ściemniło się już, Manhattan jak zwykle rozbłysł tysiącem świateł. Trzymając w ręce szklaneczkę z whisky i pociągając od czasu do czasu łyk, zastanawiał się, co będzie dalej. To świetnie, że Tony żyje, ale problem, który ich dręczył, nadal nie został rozwiązany. Wciąż nie mają nic konkretnego do roboty i - jak to określił Steve - dziadzieją.
A Stark i Thor będą wychowywać dziecko. Wyobraził sobie ich za pół roku - roztytych, miękkich, sflaczałych. Tony nie zmieści się w zbroję. A Thor nie będzie w stanie udźwignąć Mjolnira.
Rany, skąd te czarne myśli?
Może Kapitan ma rację. Może powinni polecieć gdzieś na pustynię. Lepsze to niż popadanie w marazm w bezpiecznej Stark Tower.
Spadająca gwiazda przecięła nieboskłon. Hawkeye zmarszczył brwi, a potem ruszył biegiem do windy.
Na tarasie było ciemno i pusto... wróć. Tylko ciemno. Sokoli wzrok Clinta błyskawicznie wyłowił z cienia dwie przytulone sylwetki. No tak. Banner i Steve. Nie, żeby był zdziwiony.
- Co, też przyszedłeś pogapić się na gwiazdy? - roześmiał się Bruce, odrywając się na moment od ust Kapitana. - Piękna noc, prawda?
- Piękna. Sorry, chłopaki, że przerywam wam randkę, ale... - Clint podszedł do samej krawędzi tarasu i z uwagą wpatrzył się w niebo.
Spadła kolejna gwiazda. I jeszcze jedna.
- Coś nie tak? - zaniepokoił się Bruce. - Coś tam widzisz?
I jeszcze jedna.
- Banner, wracaj do laboratorium i odpalaj komputery - zakomenderował Hawkeye. - Owszem, widzę. Widzę, że ktoś bardzo chce dotrzymać nam towarzystwa.
Spojrzał porozumiewawczo na Steve’a.
- Chyba skończyły się wakacje.

Rozdział dwudziesty pierwszy


- Braciszku... - Thor spojrzał na Lokiego uważnie i zimno.
Usta boga kłamstwa rozciągnęły się w złośliwym grymasie.
- Nic z tego, mój drogi! -syknął. Schwycił Howarda za ramiona i cisnął nim, jak szmacianą lalką, prosto w Thora. Howard wrzasnął przeraźliwie, a po chwili rozdarł się jeszcze głośniej, gdy Thor, niemal nie patrząc, odbił go w locie tak, że wylądował wprost na gnijących kolanach Hel. Te pół sekundy wystarczyło Lokiemu, wyprysnął w górę jak strzała, by po chwili stać się drobną, połyskującą zielonkawo iskierką na nieboskłonie. Thor ryknął, chwycił za Mjolnir i wzbił się w pościgu za bratem. Hel uśmiechnęła się kątem ust, śledząc wzrokiem świetlistą smugę, jaką zostawił po sobie bóg piorunów.
- Niech załatwią to między sobą, a my poczekamy. Prawda, śmiertelniku?
Howard spojrzał na nią, zzieleniał i zemdlał.
W Nilfheimie czas płynie inaczej, o ile w ogóle można mówić o jego upływie, dlatego też Howard nie był w stanie określić, jak długo trwało, nim na pustym, szarym niebie pojawiła się znów iskierka. Wiedział tylko, że były to najgorsze chwile w jego życiu. Przerażony aż do szpiku kości, drżący z chłodu i obrzydzenia, mógł tylko czekać. Hel rzucała od czasu do czasu w jego stronę jakąś uwagę i Stark nie mógł opędzić się od myśli - a co, jeśli jednak zechce go zatrzymać? Albo jeśli Thor uzna, że sprawiedliwe jest, aby do królestwa zmarłych trafił nie tylko pomysłodawca, alei wykonawca całego zamieszania, i dorzuci go w bonusie? Zamknął oczy i z całych sił starał sobie wyobrazić, że jest gdzieś indziej... w bezpiecznej, wygodnej Stark Tower na przykład... lecz dobiegający do jego nozdrzy smród rozkładu skutecznie to uniemożliwiał.
Tymczasem iskierka na niebie zaczęła powiększać się, rozrastać, aż w końcu zamieniła się w dwie splecione sylwetki, szybujące z ogromną prędkością ku ziemi. Huknęło, gdy obaj rąbnęli ogrunt. Przez chwilę nie było widać nic. Po czym, gdy śnieg opadł a kurz się rozwiał, zobaczyli - na dnie płytkiego leja - Thora miażdżącego brata całą siłą swych potężnych ramion. Obydwaj byli zakrwawieni, ich ubrania poszarpane i osmalone. Loki nie zamierzał tanio sprzedać życia.
- Przyprowadziłem ci go -wycharczał Thor, ani na chwilę nie luzując uścisku. - Teraz oddaj mi Tony'ego.
- Oczywiście! - Hel uśmiechnęła się, a Howard, o ile to w ogóle możliwe, pozieleniał jeszcze bardziej. – Jestem co prawda córką mego ojca, ale w przeciwieństwie do niego, ja dotrzymuję słowa.- Pstryknęła palcami i oto przed nimi, całkowicie znikąd, pojawił się Tony.
Thor jęknął głośno. Jego ukochany wyglądał jak upiór - którym, technicznie rzecz biorąc, właśnie był. Śmiertelnie blady, z twarzą wykrzywioną cierpieniem, w białym gieźle od pasa w dół skąpanym we krwi, w niczym nie przypominał przystojnego, wygadanego Tony'ego Starka. Tylko błękitny okrąg na piersi pulsował znajomo, przebijając się nikłym blaskiem przez szorstki materiał. Tony rozejrzał się wokół pustym, obojętnym wzrokiem. Gdy jego spojrzenie padło na Thora, ściągnął brwi, jakby usiłując sobie coś przypomnieć.
- Svass... - wyszeptał bóg piorunów.
- Oddaj mi ojca – przypomniała Hel.
- Jasne. Już - sapnął Thor. Nie przestając miażdżyć bratu żeber, uwolnił jedną rękę i objął nią głowę Lokiego, powoli przekręcając ją w bok. Loki szarpnął się rozpaczliwie.
- Hel! Poczekaj! Poczekaj! -zawył. - Pozwól mi coś powiedzieć! Jedno słowo! Ostatnie! Proszę!
- Mów. Tylko krótko.
- Hel... - głos Lokiego byłby wstanie w tej chwili zmiękczyć skałę - to nie musi tak się kończyć! Wiem, że byłem złym ojcem, masz do mnie żal, wiem...
- Miało być krótko. Thor...
- Nie! Poczekaj! Hel, proszę, spójrz na mnie. Chcesz mojej duszy, żeby się zemścić. Wiem. Zasłużyłem. Ale zanim powiesz mu, żeby mnie zabił, odpowiedz mi na jedno pytanie. Szczerze.
- Tak?
- Czy jest jeszcze coś, czego pragniesz, a nigdy nie miałaś?
Hel podeszła do nich bliżej, nachyliła się, niemal dotykając swą twarzą twarzy ojca.
- Nie możesz mi tego dać -syknęła, owiewając go smrodem zgnilizny. - Nie potrafisz. Gdybyś...
- Potrafię, Hel – powiedział cicho Loki. - Wiele się nauczyłem. Moja moc wzrosła. Potrafię.
Bogini śmierci cofnęła się gwałtownie, odskakując od nich jak oparzona.
- Kłamiesz! - krzyknęła. – Znowu kłamiesz! Znowu zwodzisz mnie nadzieją, że... - Usiadła nagle na ziemi zanosząc się szlochem, z jej prawego oka pociekła żółtawozielona, cuchnąca ropa. -Kłamiesz, jak zawsze, czy nie jesteś bogiem oszustwa? - Otarła łzy. - Gdy już trafisz do mego zamku, zaszyję ci usta - oznajmiła twardo.
- Nie kłamię, córko. Nie tym razem. Patrz, mój brat tylko czeka na znak, żeby skręcić mi kark. Czy kłamałbym w takiej chwili?
Hel patrzyła na niego w milczeniu, pozornie spokojna, lecz ramiona jej drżały. Z prawej piersi zaczęły wyrajać się czerwie, spływając ku stopom wąskim, czarnym strumykiem. Loki spoglądał na nią ze smutkiem.
- Podaj mi rękę, Hel – powiedział cicho. - Nie, nie tę - skorygował łagodnie, gdy wyciągnęła ku niemu lewą, zdrową dłoń. - Puść mnie, Młotku, nie ucieknę.
Thor spojrzał pytająco na boginię, a gdy ta pozwoliła krótkim skinieniem głowy, rozluźnił chwyt. Nadal jednak pozostał czujny.
Loki ujął rękę swej córki, posiniałą i spuchniętą, zamknął ją w uścisku obu dłoni. Przez chwilę nie działo się nic. Potem Hel poruszyła się niespokojnie.
- Boli - powiedziała ze zdziwieniem.
- Ma boleć - uśmiechnął się Loki.- Wraca ci czucie.
Howard zbliżył się o krok, patrząc z fascynacją pomieszaną z obrzydzeniem, jak skóra na martwej ręce Hel pęka i odpada płatami, odsłaniając świeże, różowe ciało. To było...niesamowite. Coś takiego musiała Lorelay... eee, musiał Loki robić z jego twarzą. Niemal bezwiednie uniósł ręce i pomacał swą gładką, niepomarszczoną skórę, jakby upewniając się, że wciąż żyje. I może, przy odrobinie szczęścia, wyjdzie z tego cało.
Tymczasem ręka Hel została całkowicie uzdrowiona. Bogini wyszarpnęła ją z uścisku ojca i podniosła do twarzy, przyglądając się ze zdumieniem lśniącym, wąskim paznokciom, zginając i prostując delikatne palce. Gdy popatrzyła znów na Lokiego, w jej oczach był głód.
- Dalej! - warknęła.
- Oczywiście. - Loki uśmiechną ł się szeroko. - Mamy tu sporo do zrobienia, czyż nie? Ale zanim... Masz tutaj pewną śmiertelniczkę, Raven Darkstorm. Mój głupi brat zabił ją, choć ona akurat była tu najmniej winna. Cóż, niebezpiecznie być posłańcem złych wieści.
Hel powoli skinęła głową.
- Zgadza się. Ale...
- Śmiertelnik za śmiertelnika.
- Śmiertelnik za niego – ruchem brody wskazała Tony'ego, który nadal stał obok nich, obojętny, przyglądając się tylko z uwagą Thorowi. - A kogo dasz mi za nią? Świat, czy zaświaty, księgowość musi się zgadzać - westchnęła.
Loki odwrócił głowę i spojrzał na Howarda, a jego uśmiech stał się wyjątkowo paskudny.
- Przyjrzyj mu się uważnie, córko. Bardzo uważnie. Wnikliwie.
Howard zaczął się trząść, gdy spoczęło na nim nieruchome, skupione spojrzenie Hel. Jej prawe oko przypominało ohydny bąbel wypełniony mętną, zielonkawą ropą, a jednak to ono właśnie zdawało się prześwietlać go na wylot, skanować, komórka po komórce. Skupił całą swą uwagę na tym, by nie zemdleć - choć kto wie, czy w tej sytuacji nie byłoby to lepsze rozwiązanie. I wtedy Hel roześmiała się.
- , tato, ty też? Czy to jakaś nowa moda w Asgardzie? Chociaż... Ty zawsze miałeś dziwny gust.
- Czy to ważne? – Wzruszył ramionami Loki. - Masz drugą duszę, księgowość się zgadza, więc...
- Jasne. - Pstryknęła palcami i Raven zjawiła się przy nich, z tym samym oszołomionym wyrazem twarzy, jaki wcześniej miał Tony. - No, idźcie już, idźcie - machnęła ręką. - Ty zostajesz!- warknęła na Howarda, który próbował dyskretnie się wycofać.
- Na razie, braciszku – Loki poklepał Thora po ramieniu. - Zajmij się Raven i nie ukatrup jej znowu, póki nie wrócę.
Thor wyglądał, jakby dopiero teraz do niego dotarło, co właściwie się stało.
- Złap się mojego płaszcza -burknął do Raven. Potem podszedł do Tony'ego i z czułością wziął go w ramiona.
Howard Stark opadł na kolana i zawył, patrząc, jak wszyscy troje zmieniają się w świetlistą smugę na niebie.

***

Jeżeli Thor liczył na to, że po powrocie do Asgardu porozmawiają sobie z Tonym długo i szczerze - albo wyrażą radość ze spotkania w zupełnie inny sposób - to się przeliczył. Stark był półprzytomny, ledwie kontaktował, dał się wyściskać uradowanemu i zdumionemu Heimdalowi, poklepywać po plecach całej reszcie Asów, cały czas sprawiając wrażenie, że nie bardzo wie, gdzie jest i co właściwie się z nim dzieje. Thor zatem oddał Raven pod opiekę Friggi, a sam uznał, że ukochanemu należy się porządny odpoczynek. W końcu wskrzeszenie to naprawdę nie jest byle co.
Zaprowadził go zatem do komnat, rozebrał z zakrwawionej szaty, którą wyrzucił precz i pomógł się umyć, stwierdzając z niejakim zdziwieniem, że na ciele Tony'ego nie ma najmniejszego śladu po gwałtownym opuszczeniu jego wnętrzności przez Sigurda. Widocznie po zmartwychwstaniu śmiertelne rany goiły się bez śladu; to było nawet logiczne. Thor ułożył męża w łożu i ani się obejrzał, jak ten już chrapał. Westchnął i położył się obok niego. Usiłował zastanowić się, co będzie dalej. Czy ich małżeństwo nadal jest ważne? W końcu ślubowali sobie "aż do śmierci", a jakby nie patrzeć, Tony umarł. Czy trzeba będzie odnowić ceremonię? A jeśli nawet odnowią ją albo okaże się, że mimo wszystko małżeństwo trwa nadal... to co z seksem? Myśl, że mogliby przejść kolejny raz przez cykl ciąża-poród-śmierć, przeraziła go do głębi. Nie, nie ma mowy, nie narazi ponownie życia Tony'ego. W takim razie... czy to oznacza, że już przez całą wieczność będą musieli spać, odgradzając się w łożu młotem?
Thor doszedł do wniosku, ze słusznie go ostrzegano: małżeństwo ze śmiertelnikiem to naprawdę skomplikowana sprawa. A ponieważ czuł, że za chwilę od tego myślenia rozboli go głowa, postanowił, że jutro poradzi się kogoś mądrzejszego.
Zasypiając, przypomniał sobie jeszcze jak przez mgłę, że Midgardczycy chyba jakoś rozwiązali problem seksu nie prowadzącego do ciąży. To się nazywało... antykwariat? antena? Jakoś tak. Jutro się dowie.
Obudził się jeszcze przed świtem. Komnata pogrążona była w szarawym półmroku, Tony spał obok niego, odwrócony plecami. Bóg piorunów oparł się na łokciu i przyglądał się mężowi. Oddychał równo, błękitny krąg na piersi pulsował miarowo i łagodnie. Thor nabrał nowej nadziei. Wszystko będzie dobrze, przecież się kochają. I jest mały Sigurd o oczach tak podobnych do oczu Tony'ego. Przypomniał sobie, że ukochany jeszcze nie widział ich syna. Na czas wyprawy do Nilfheimu zostawił go u Friggi, teraz trzeba będzie zabrać dzieciaka znów do siebie. Tony na pewno go pokocha; kto by nie kochał takiego słodkiego maleństwa? Co prawda, maleństwo zabiło go, i to w wyjątkowo bolesny sposób... no ale nie chciało przecież, prawda? To wszystko i tak wina Lokiego.
Uniósł rękę i z wahaniem pogładził męża po plecach. Tony wymamrotał przez sen coś, co brzmiało jak "dobrze", więc Thor przysunął się bliżej. Uświadomił sobie, jak bardzo tęsknił za jego dotykiem; ostatnie miesiące były pod tym względem...trudne. Ale teraz będą mogli wreszcie nadrobić stracony czas; właściwie mogą zacząć już teraz, Tony'emu z pewnością będzie miło, gdy tak obudzi się w ramionach ukochanego. Błysnęła mu jeszcze myśl, że najpierw trzeba się będzie dokładnie dowiedzieć, o co chodzi z tym antykwariatem; dobrze, dowie się, a póki co, będzie po prostu ostrożny.
Objął Tony'ego, całując go w kark. Jak dobrze było czuć wreszcie obok siebie to ciało, takie ciepłe i żywe! Tony sapnął i odwrócił się na drugi bok, wtulając się w pierś Thora. Bóg piorunów roześmiał się cicho. Jego svass był taki rozczulający! Nie przestając gładzić go jedną ręką po plecach, drugą sięgnął pomiędzy jego nogi; z zadowoleniem stwierdzając, że ciało Tony'ego zregenerowało się już chyba całkowicie, gdyż reagowało na jego dotknięcie wręcz entuzjastycznie. Objął go i potarł delikatnie, pamiętając, jak bardzo krusi są śmiertelnicy. Tony jęknął cicho, nie otwierając oczu, jego dłonie powędrowały w górę po torsie Thora, kciuk zatoczył kółko wokół lewego sutka. Thor pochylił się i pocałował Tony'ego wprost w uchylone lekko usta.
Pocałunek był długi i powolny, pełen żaru i tęsknoty. Thor wplótł palce we włosy Tony'ego; zdążył już zapomnieć, jakie to uczucie, gdy ta jego bródka tak go śmiesznie drapie. Gdy oderwali się wreszcie od siebie, Stark uśmiechnął się sennie, otworzył wreszcie oczy i...
Thor osłupiał. Wszystkiego by się spodziewał, tylko nie tego, że ukochany odepchnie go i zrejteruje na drugi koniec łóżka, z wyrazem absolutnej paniki na twarzy i gorączkowo zakrywając się prześcieradłem.
- Svass... - zaczął, wyciągając ku niemu rękę. - Co się...
- Nie dotykaj mnie! – wrzasnął Tony, podciągając prześcieradło aż pod brodę. - Gdzie ja jestem? Kim TY jesteś?!
- To ja, Thor, nie pamiętasz mnie? - Bóg piorunów rozejrzał się wokół bezradnie. - Jestem twoim mężem, mamy razem dziecko i...
- Co?! - Tony pobladł. - Rany, wariat... - wymamrotał pod nosem. - Nie zbliżaj się do mnie, bo zadzwonię na policję!
- Tony, kochanie, ale...
- Wypuść mnie stąd – powiedział Stark błagalnie. - Nie wiem, czy się upiłem, czy naćpałem, jak mnie tu zaciągnąłeś, ale teraz chcę wrócić do domu. I nie mów do mnie "kochanie"! Nie jestem żadnym twoim kochaniem!
Niesprawiedliwość tego, co go spotkało, była tak wielka, że Thor poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Zamrugał, próbując to ukryć. Dobrze. Skoro svass go odtrąca... skoro najwyraźniej już go nie kocha... to rzeczywiście najlepiej będzie się rozstać. Niech wróci do siebie, do Midgardu. On, Thor, nigdy nie przestanie go kochać, ale małżeństwo chyba jednak naprawdę było pomyłką.
- Dobrze, svass – powiedział cicho, opuszczając głowę. - Zaraz zabiorę cię do Heimdala. Wrócisz do domu. Wiesz, że nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.
Tony przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Nie sądził, że pójdzie tak łatwo. Nie miał pojęcia, kim jest ten brodaty, umięśniony blondyn, ani w jaki sposób wylądowali w jednym łóżku(to musiał być bardzo pijany wieczór), ale... chyba jednak nie był tak groźny, na jakiego wyglądał. Właściwie to w tej chwili, z tym wyrazem twarzy dziecka, któremu zabrano lizaka, sprawiał dość poczciwe wrażenie. A w ogóle, to było w nim coś znajomego... Tony ściągnął brwi, usiłując przywołać z powrotem tę niejasną myśl, jaka błysnęła mu w mózgu i zgasła. Nieważne. Jeśli to faktycznie była, eee... bliższa znajomość, to przecież może wziąć od niego numer telefonu. A teraz chciałby rzeczywiście znaleźć się w domu; miał wrażenie, że nie było go tam od wieków.
- No to chodźmy! - zerwał się. -Zaraz, gdzie jest właściwie moje ubranie?
- Gdzieś w szafie - mruknął Thor.- Znajdź sobie.
- W szafie? - Tony'emu opadła szczęka. - Ja... tu mieszkam?
- No przecież mówiłem, nie? -Thorowi znów błysnęła nadzieja. - Jesteśmy małżeństwem i...
- O nie nie nie, nic z tych rzeczy! - zaprotestował Tony. - Jeśli byłem aż tak pijany, żeby wziąć ślub, to teraz to trzeba szybko odkręcić. Przepraszam cię, jesteś na pewno świetnym facetem i w ogóle nie bierz tego do siebie, ale... Ja po prostu nie nadaję się do związków.
- Biedny Sigurd...
- Kto to jest Sigurd?! – spytał podejrzliwie Tony.
- Nasz syn. Jego też nie pamiętasz?
- Że co?! - ryknął Stark. -Adoptowaliśmy dziecko?!
- Nie adoptowaliśmy. Ty je urodziłeś - wytłumaczył cierpliwie Thor.
Tony'emu w tym momencie przypomniało się, że ma do czynienia z wariatem. Zbladł lekko i nadal zakrywając się prześcieradłem, ruszył w stronę szafy. Tylko spokojnie... żeby nie rozdrażnić tego tam... Cholera, jak on ma na imię? Sigurd? Nie, Sigurd toto dziecko. Miejmy nadzieję, że zmyślone. Boże, jak ja się w to wplątałem?!Nigdy więcej wódki. Nigdy więcej dragów. Tylko żeby się stąd wydostać!
Po kwadransie obaj byli gotowi do drogi. Tony'emu burczało w brzuchu jakby nie jadł co najmniej tydzień, ale zignorował to. Poczeka i zje w domu. Zaraz... a właściwie, to gdzie on w tej chwili jest?
To ostatnie pytanie krążyło mu pogłowie z coraz większą siłą, gdy szedł, u boku blondyna, przez coś, co w żaden sposób nie przypominało Nowego Jorku ani żadnego miejsca, jakie znał. Wyglądało właściwie... trochę jak Disneyland. To wrażenie potęgował jeszcze fakt, że co chwila spotykali dziwacznie odzianych ludzi, którzy pozdrawiali ich, gratulowali czegoś... Jego towarzysz szybko ucinał pogawędki, mówiąc, że się spieszą i Tony nie śmiał protestować, choć w tym momencie chętnie zatrzymałby się na chwilę, by trochę ogarnąć sytuację.
Dotarli wreszcie na miejsce przeznaczenia i Tony aż jęknął z zachwytu na widok rozciągającej się przed nimi konstrukcji. Wyglądała jak most z kryształu prowadzący wprost gdzieś w granatowe niebo; lśniła wszystkimi barwami tęczy. Na ich spotkanie wyszedł człowiek w dziwnym, rogatym hełmie. Tony nawet drgnieniem powieki nie dał poznać, że coś jest nie tak; wytłumaczył sam sobie, że najwyraźniej znalazł się na planie jakiegoś filmu na podstawie gry komputerowej. Albo komiksu. Ot, co.
- Witaj, Thorze – powiedział tamten i Tony poruszył się niespokojnie. To imię... hm. Znów jakaś ulotna myśl przemknęła mu przez głowę, nie dając się zatrzymać. - Witaj, Anthony Howardsonie- ciągnął dalej dziwny człowiek w hełmie. - Już z powrotem?
- Tak, Tony chce wrócić do Midgardu - powiedział smutnym głosem brodacz. - Odeślesz nas, Heimdalu?
- Tak, tylko poczekajcie chwilę. Loki właśnie wraca z Nilfheimu. Odsuńcie się.
Coś zawirowało, rozbłysło i po chwili obok nich pojawił się smukły, czarnowłosy mężczyzna w zielonym płaszczu. Na głowie miał hełm jeszcze bardziej dziwaczny niż ten Heimdala i Tony z trudem powstrzymał parsknięcie śmiechem.
- O, witaj, Młotku – uśmiechnął się krzywo przybysz. - Co się stało, odsyłasz z powrotem swojego małego śmiertelnika? Jednak masz dość tego głupiego małżeństwa?
- Nie, ja... - zmieszał się brodacz. - Tony musi wrócić do Midgardu, po prostu.
- Ach, Tony ma dosyć ciebie? -wyszczerzył się czarnowłosy. - No, nie dziwię się, po tych wszystkich kłopotach, w jakie go wpędziłeś... Choć z drugiej strony, co za czarna niewdzięczność! I pomyśleć, że chciałeś oddać za niego swoje życie! – roześmiał się głośno. - No dobra, my tu gadu gadu... Zająłeś się Raven, jak prosiłem?
- Tak, poprosiłem Friggę, żeby...
- Co?! - ryknął czarnowłosy. -Czy ty do reszty zdurniałeś, bezmyślny młocie?! Nasza matka ledwie doszła do siebie po tym, jak Hel nie chciała oddać jej Baldura, a ty podtykasz jej pod nos dziewczynę, którą udało się stamtąd wyciągnąć?
- Ja... ja nie pomyślałem...
- To, że nie myślisz, akurat wiem; powiedz mi coś nowego! - wycedził zimno mężczyzna. - Policzymy się potem!- warknął, zakręcił się wokół i tyle go widzieli.
Tony powoli podniósł rękę do ust i ugryzł się w nią, sprawdzając, czy aby na pewno nie śpi. Zabolało, sceneria się nie zmieniła, nie spał. Już wiedział. Już pamiętał. Nie wszystko, ale wystarczająco dużo. Nie znajduje się na planie filmu, tylko w prawdziwym Asgardzie. Ten w dziwnym hełmie to Heimdal, strażnik Tęczowego Mostu. Tamten, co zniknął, to Loki; kawał sukinsyna. A obok niego... obok niego stoi Thor. Jego Thor. Który... który...
- Co on miał na myśli mówiąc o oddaniu życia? - spytał zdławionym głosem.
- Nic takiego - Thor wzruszył ramionami. - Nieważne. To co, lecimy do Midgardu? Heimdalu?
- Nie powiesz mu? – Strażnik przyglądał im się uważnie. - W takim razie ja mu powiem. Byłeś martwy, Anthony Howardsonie. Trafiłeś do Nilfheimu, królestwa Hel. Twój mąż i jego brat poszli po ciebie. Nikt nie wierzył, że im się uda, w końcu Hel nie wypuściła stamtąd nawet Baldura... ale jednak, jak widać, sprowadzili cię. Ceną było inne życie... Thor chciał ofiarować własne.
- No ale... - Tony niepewnie spojrzał na Thora. - Przecież on tu jest. Żyje. Więc jak...?
- Hel zgodziła się w końcu na inną ofiarę - wyjaśnił Heimdal.
- Ktoś umarł za mnie? – przeraził się Tony. - Kto?
- Ktoś, kto i tak nie powinien żyć - powiedział twardo Thor. - A w ogóle, skąd ty to wszystko wiesz, nie było cię tam! - zwrócił się z pretensją do Heimdala.
- Zapominasz, że jako strażnik widzę i słyszę wszystko, co dzieje się w dziewięciu światach. A wasza wyprawa bardzo mnie interesowała!
- No, dobra - Thor był zdecydowany zakończyć te rozważania. - To jak, otworzysz przejście?
- Nie! - zaprotestował nagle Stark. - Nie chcę wracać. Ja... ja jeszcze nie wszystko pamiętam - zwrócił się do Thora tonem usprawiedliwienia - ale pamiętam ciebie. Wiem, że byłeś...jesteś... No wiesz. I... mówiłeś coś o jakimś Sigurdzie. Naszym synu. Chcę go zobaczyć.
Uśmiech Thora byłby w stanie zapalić z powrotem zgasłą galaktykę.
- Oczywiście, svass! - huknął na cały głos. - Musisz zobaczyć Sigurda! Jest cudowny... I taki podobny do ciebie...I...
Heimdal pomachał im ręką, gdy oddalali się z powrotem w stronę Asgardu, objęci. Choć oczywiście nie mogli tego widzieć.

Rozdział dwudziesty


Wbrew temu, co myśli wielu ludzi, Niflheim nie wyglądał, jak typowe ziemskie wyobrażenie piekła. Prawdę powiedziawszy, to wcale nie wyglądał jak piekło, z tej prostej przyczyny, iż piekłem nie był. Niflheim stanowił typową krainę umarłych, i chociaż nie należał do miejsc wyjątkowo przytulnych, nie można mu było zarzucić braku elegancji.
Legendy zwykle opisywały Krainę Umarłych jako ponure, skute lodem miejsce, gdzie posyłane są dusze zmarłych, którzy nie mieli szczęścia polec w bitwie. Nie wiadomo czemu, ale wikingowie wierzyli, że jedyną drogą do wiecznego szczęścia była chwalebna śmierć w walce. Wtedy bohater z miejsca trafiał do Walhalli i tam miał zagwarantowaną wieczną miejscówkę przy stole wraz z ucztującymi bogami. Cała reszta, która miała pecha umrzeć w tak trywialnych okolicznościach jak starość, choroba, czy zwykły wypadek, wędrowała właśnie do Niflheimu.
Zapewne z tej prostej przyczyny zwykli śmiertelnicy (a przynajmniej ci, którzy na co dzień dzierżyli miecze) wyobrażali sobie tę krainę jako miejsce szczególnie paskudne. To smutne, jak bardzo czyjaś błędna opinia może zepsuć czemuś reputację.
Tak naprawdę o samej Krainie Umarłych nie można było powiedzieć wiele, poza tym, że była biała. I było jej dużo. Tak czy siak, gdyby rozdawano nagrody za czystość w miejscu pracy, Hel z pewnością zdobyłaby pierwsze miejsce.
Lokiemu miejsce, w którym się znajdowali, przypominało midgardzki szpital, Thorowi - wielką, oświetloną pieczarę, a Howardowi nic nie przypominało, ponieważ zbyt był zajęty rzucaniem się i złorzeczeniem w myślach, aby zwracać uwagę na krajobrazy.
Ale nade wszystko, Nilfheim był pusty i cichy. Ich kroki powinny odbijać się echem od ścian, ale nie słyszeli niczego, jakby biała podłoga pochłaniała drgania.
Thorowi po plecach przeszedł dreszcz. Nie podobało mu się tu. Powoli zaczął rozumieć, czemu przekonanie Heimdala zajęło im całe dwie godziny, dużo więcej niż kiedykolwiek, gdziekolwiek wcześniej się wybierali.
A jak się już tam wybrali, to oczywiście, musieli natknąć się na strażników, którzy z jakichś powodów nawet w Krainie Umarłych zawsze znajdą posadę.
Łącznie było ich troje. Pierwsza, olbrzymka Modgud, pilnowała mostu Gjallarbru nad rzeką Gjóll. Thora zawsze zastanawiała zasadność nazywania czegoś takiego, jak most, szczególnie jeżeli wyglądał jak najzwyklejszy w świecie drewniany most służący do przechodzenia po nim.
Modgud łypnęła na nich z czymś, co można było określić jako znudzenie połączone z lekką irytacją. Będąc olbrzymką nie musiała się szczególnie starać, aby wyglądać groźnie. Wystarczało, że stała.
Naturalnie Loki jako ojciec jej przełożonej mógł liczyć na wolne przejście, jednak Modgurd nie byłaby sobą, gdyby nie pogapiła się przy tym z wyraźną niechęcią na jego towarzyszy. Thor, chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie, uśmiechnął się przyjaźnie. Nie przyniosło to spodziewanego efektu, chociaż zauważył, jak olbrzymka rzuca mu tęskne spojrzenie, kiedy przechodzili przez most. Postanowił nie zastanawiać się, co to mogło oznaczać.
Będąc tuż przy bramie natknęli się na strzegących jej psa Garma i trójgłowego olbrzyma Hrimgrimnira, ci wyglądali na jeszcze bardziej znudzonych, co nikogo nie powinno dziwić. Strzeżenie bram do świata umarłych nie należy do zadań wyjątkowo fascynujących. Przede wszystkim polega na staniu.
Howard na widok tych wszystkich stworów przestał się rzucać, za to zaczął mocno drżeć. Samopoczucie Thora lekko się poprawiło.
- Bracie, gdzie w ogóle idziemy?
Loki westchnął.
- Przed siebie. To Nilfheim, nie dróżka za płotkiem. Jeśli Hel zechce, wyjdzie do nas.
- A jeśli nie?
- Będziemy się błąkać w nieskończoność.

***

- Pić... - błagał Howard, gdy w końcu go rozwiązali. Nie mieli pojęcia, ile szli, ale zapewne minęło więcej niż dwie doby. Thorowi zaczynał doskwierać głód, ale Loki wyglądał na równie niewzruszonego jak zawsze. W końcu zarządzili postój, głównie dlatego, że Loki zauważył, że jeszcze trochę, a śmiertelnik im umrze i nici z wymiany. W Nilfheimie jabłka i inne sztuczki nie pomagają.
Kłopot polegał na tym, że nie zabrali ze sobą nic do picia. Loki popatrzył na brata wymownie.
- No, Młociu, dla mężusia.
Thor zawahał się, gdy Loki z szerokim uśmiechem podał mu wąski sztylet. Howard przyglądał się temu z szeroko rozwartymi oczami i z jakiegoś powodu bardzo przypominał teraz Tony'ego.
Thor jednym szybkim ruchem otworzył sobie żyłę na nadgarstku, a krew zaczęła pływać mu po dłoni i skapywać na podłogę. Podsunął ją Howardowi pod nos.
- Masz. Pij.

Stark spojrzał na niego wybałuszonymi oczami.
- Ale… oszalałeś? – zdołał wycharczeć.
Thor wzniósł oczy ku niebu.
- Pij – rozkazał. – To jedyny sposób, aby ugasić pragnienie.
Kiedy ten nadal wyglądał na nieprzekonanego, zbliżył się Loki.
- Posłuchaj – rzekł. – W tym miejscu nie działa nieśmiertelność, jeżeli tutaj umrzesz, to twoja dusza zostanie tu już na zawsze, rozumiesz?
Howard uśmiechnął się gorzko.
- Przecież i tak mam tutaj pozostać, nie robi mi to żadnej różnicy.
Loki wybuchnął śmiechem.
- Och, ależ jest różnica – powiedział. – Ginąc tutaj, skończysz błąkając się po tym pustkowiu w nieskończoność, więc jedynym ratunkiem dla ciebie jest dostanie się do Hel, bo tylko ona wie, co począć z ludzką duszą.
Howard wyglądał jakby trawił tę informację. W końcu niepewnie chwycił zranioną rękę Thora, zamknął oczy i zaczął spijać cieknącą z niej krew.
To była zdecydowanie najdziwniejsza chwila, jaką Thor przeżył, a tak się składało, że miał szczęście do rzeczy dziwnych. Stał tak ze trzy minuty, czując jak Howard Stark niecierpliwie ssie jego nadgarstek, aż tkanka zaczęła się zrastać i krew przestała płynąć. Howard uniósł głowę, a wargi miał całe w jego krwi i spojrzał na niego tak dziwnie, że Thor natychmiast cofnął rękę. Loki natomiast parsknął krótkim, urwanym śmiechem.
- Pomyśl o tym, że to głównie woda.
- Moim zdaniem lepiej myśleć, że to krew - stwierdził ciepły, kobiecy głos, a w powietrzu nagle zawoniało słodką zgnilizną. Loki ani drgnął, ale Thor odwrócił się powoli. Niecałe dwa metry od niego stała Hel, naga, o jasnych włosach spływających jej aż do kostek. Lewa część jej ciała wyglądała znajomo, z ostrymi rysami i szarymi oczami Lokiego, prawa składała się z przegnitego, poczerniałego mięsa, przez które gdzieniegdzie przeświecała naga kość.
Uśmiechnęła się, co wyglądało zdecydowanie lepiej na lewej połowie twarzy.
- Witaj, tato – powiedziała – dawno cię nie widziałam.
Loki wzruszył ramionami.
- Byłem zajęty – odpowiedział. – Wiesz jak to jest.
Hel z pewnością wiedziała. Jako władczyni świata umarłych była zajęta praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bez szansy na urlop, czy chociażby chwilkę wolnego.
Zauważyła Howarda, który na jej widok tak zaczął szczękać zębami, że było go pewnie słychać aż w Asgardzie.
- A któż to taki, jeśli można spytać?
Zbliżyła się do pobladłego ze strachu mężczyzny.
Loki uśmiechnął się lekko.
- On jest, jak by to ująć, związany z powodem naszej wizyty – wyjaśnił.
- A ten powód to…? – zainteresowała się Hel.
Naprzód wystąpił Thor.
- Jest u ciebie ktoś, kogo w ogóle nie powinno tutaj być.
Mówiąc to wyglądał, jakby przygotowywał się na stoczenie bitwy.
- Och – powiedziała Hel. – Dajcie mi chwilkę, dobrze?
I nagle w jej dłoniach pojawiła się wielka księga. Rozłożyła ją na najbliższym zaśnieżonym głazie.
- Hmm, spójrzmy – mruknęła, kartkując księgę.
Trzej mężczyźni niemal zaglądali jej przez ramię.
- Mam – wykrzyknęła. – Tony Stark, śmiertelnik, mąż Thora Odinsona, och… - spojrzała na Thora – tak bardzo mi przykro, wujku.
Z jakichś powodów nie wyglądało, aby jej było przykro. Była raczej rozbawiona i zaciekawiona, a to, chociaż lepsze niż otwarta wrogość, dawało kiepskie przewidywania na przyszłość.
- Prawdopodobnie wiedziałabym o tym wcześniej, gdybyście zaprosili mnie na ślub.
Thor głośno przełknął ślinę. Hel była z tej części rodziny, o której się nie wspominało nawet szeptem. Gdyby zaprosić ją gdziekolwiek, nikt inny by się nie pojawił. Nieśmiertelni zadziwiająco panicznie obawiali się śmierci.
Hel jednak tylko uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pokazując z jednej strony piękne gniazdo czerwi w policzku.
- Rozumiem, wujku, że przyszedłeś tutaj z wielkiej miłości? To takie romantyczne...
- Nie powinien był umrzeć – przerwał jej Thor.
- Tak mówią wszyscy bliscy osób, które odeszły, wujku – stwierdziła Hel. – Ale taka jest kolej rzeczy, nie zmienisz jej.
Thor pokręcił głową.
- Nie rozumiesz, on… – wskazał na Lokiego – gdyby nie on, Tony nadal by żył.
- Skąd niby mogłem wiedzieć, że poród okaże się dla niego przeżyciem śmiertelnym? – odparował Loki.
- No, no, no – przerwała im Hel – przestańcie, to i tak się nie liczy.
Kiedy obaj spojrzeli na nią pytająco, westchnęła.
- Przyczyna śmierci nie ma znaczenia, ważne jest to, aby delikwent trafił tam, gdzie powinien – popatrzyła na rozciągające się wszędzie lodowe równiny. – Dla was, żyjących, ważne są tylko pozory, sam fakt czyjejś śmierci jest niesprawiedliwy. Jednak zapominacie, że ja nie zajmuję się sprawami żywych.
Tutaj znacząco spojrzała na Howarda.
Thor wziął głęboki oddech, ale tutejsze powietrze było dziwne - nie czuł jego powiewu w ustach, jakby oddychał nieruchomym eterem.
- Chcemy się wymienić. Jego życie za życie Tony"> Lokiemu miejsce, w którym sss="MsoNormal"> Howard pobladł, gdy Hel przyjrzała się mu uważnie.
- Jeszcze nie jego czas.
- Czemu ma ci zależeć, czyja dusza do ciebie trafia?
- A sądzisz, że to uczciwa wymiana? Twój ukochany małżonek za tego utytłanego twoją posoką śmiertelnika? Naprawdę sądzisz, że się na to zgodzę? Zaproponuj równą wymianę, a zgodzę się.
Najpierw Thor zdawał się załamany, ale już po chwili na jego twarzy pojawiła się twarda pewność siebie. Spojrzał Hel w oczy.
- A co, jeśli ja zajmę miejsce Tony’ego? Czy wtedy wymiana będzie równa?
Nawet Loki wyglądał na zaskoczonego takim obrotem wydarzeń. Thor tak naprawdę rzadko kiedy potrafił kogokolwiek zadziwić, jeżeli nie chodziło o jego siłę.
Hel przyglądała mu się z niedowierzaniem.
- Naprawdę chcesz to zrobić? – spytała zaintrygowana. – Tak bardzo kochasz tego śmiertelnika, że jesteś gotowy oddać swoją duszę tylko po to, aby on mógł żyć?
Thor ani na moment nie spuścił z niej oczu. - Tak.
- Jeżeli to zrobisz, już nigdy nie opuścisz tego miejsca – przypomniała mu. – Nawet samemu Baldurowi się to nie powiodło.
Nagle Loki parsknął po raz kolejny śmiechem.
- Młociu, ja wiem, żeś jest durny i bohaterski, ale to już przesada. Chcesz się poświęcić dla tego małego śmiertelnika? Jakie to urocze. A teraz wracajmy.
Położył Thorowi dłoń na ramieniu i lekko go pociągnął. Bez rezultatu. Thor patrzył na Hel z zaciętą miną.
- Jeśli muszę to zrobić...
Bogini śmierci roześmiała się lodowato, a jej głos jako jedyny potoczył się echem.
- Prawda, lekką ręką rozporządzasz swoim życiem. To nadal nie jest uczciwa wymiana, wujku.
- Wobec tego czego chcesz?
- Daj mi tatusia. To będzie uczciwe.
Loki nagle pobladł, ale nie tak bardzo, jak Thor.