środa, 26 grudnia 2012

Rozdział dwudziesty szósty

Tym razem mamy dla was (w nieco spóźnionym prezencie świątecznym) kolejny rozdział autorstwa naszej niezastąpionej Marion Ravenwood. Specjalnie dla tych z Was, którzy stęsknili się za Lokim i Raven.

Meanwhile in Asgard



Cokolwiek działo się na Ziemi - Asgardczycy w tym czasie mieli własne problemy.
- Więc mówisz, że już jej się nie polepszy? - Loki ściągnął brwi, patrząc z ukosa na siedzącą przy oknie Raven.
Od wielu dni, odkąd wyrwał dziewczynę z krainy Hel, sytuacja pozostawała wciąż taka sama: Raven nie odzyskiwała pamięci, jej spojrzenie było puste, a twarz bez wyrazu. Loki zapewnił jej opiekę: dwie służki czuwały nad nią dniem i nocą, mając nakazane meldować natychmiast, gdyby cokolwiek się zmieniło. Niestety - Raven wstawała rano, jadła, kiedy ją karmiono, ale poza tym zachowywała się jak bezwolna lalka. Potrafiła cały dzień przesiedzieć nieruchomo, spoglądając gdzieś w przestrzeń, nie reagując na wołanie ani na żadną rzecz, za pomocą której próbowano zwrócić jej uwagę i przywołać z powrotem wygasłe wspomnienia. Jedynym przejawem jej inicjatywy było to, że siedząc przy oknie na przemian splatała i rozplatała warkocz, od czasu do czasu nucąc cicho jakąś niezrozumiałą melodię.
Uzdrowiciel Beinir, młody, przystojny blondyn w dokładnie tym typie, w jakim była większość Asów - Loki czasami myślał, że wyglądają, jakby ich wszystkich odbito od jednego stempla - bezradnie rozłożył ręce.
- Robię co mogę, sam widzisz. Wypróbowałem już chyba wszystkie sposoby, zioła, runy... Myślę, że trzeba odesłać ją do Midgardu. Niech tam sobie sami z nią radzą.
- Nie.
- Czemu się tak przejmujesz? To do ciebie niepodobne. Zakochałeś się w niej, czy co?
- Oszalałeś? - parsknął Loki. - Ja? W śmiertelniczce? Ja po prostu... mam wobec niej dług. Przeze mnie zginęła.
- Nie ona jedna - mruknął sceptycznie Beinir. - Nie masz przypadkiem takiego samego długu wobec... choćby Baldura? - urwał natychmiast, zmrożony spojrzeniem Lokiego.
- Nie twój interes. - Bóg kłamstwa zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo przechadzać po komnacie. "Dlaczego ja się w ogóle tłumaczę?" - pomyślał z irytacją. - A w ogóle, wyjaśnij mi jedną rzecz. Jak to się dzieje, że ten dupek Stark odzyskał pamięć i żyje całkiem normalnie - o ile życie z moim bratem można nazwać normalnym - a ona jakoś nie może? Oboje są przecież śmiertelnikami, powinni reagować tak samo...
Beinir uśmiechnął się szeroko i nieco obleśnie.
- Wiesz, może Młotek uzdrowił go sam...? Spróbuj i ty, nawet jeśli nie podziała, przynajmniej będziesz miał z niej jakiś pożytek.
- Wymyśl coś lepszego - warknął Loki. Obaj spojrzeli na dziewczynę; Raven kończyła właśnie rozplatać warkocz, włosy przykrywały jej plecy czarną falą. Szeroko otwarte oczy wpatrzone były w coś za oknem... a może w coś niewidzialnego? Melodia, którą nuciła, urwała się nagle i w komnacie zaległa zupełna cisza.
- Masz skrupuły...?! - Uzdrowiciel potrząsnął głową. - Nie poznaję cię, Loki. Serio.
Loki sam siebie nie poznawał. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się uparł, by najpierw zabrać tę dziewczynę spod władzy swojej córki, potem - by pomóc jej odzyskać pamięć. Przecież, do cholery jasnej, była nikim. Jednym z tych nędznych, midgardzkich robaków, niewartych nawet splunięcia. Takich jak ona rozdeptywał niegdyś setkami, nie zauważając nawet, że pobrudził sobie buty. To jego durny braciszek miał wobec nich jakieś sentymenty... uważał się za ich obrońcę... ale on? On był istotą wyższą. I Beinir miał rację: nie była pierwszą ani jedyną osobą, która zginęła z jego powodu. Więc o co mu właściwie chodziło?
- Nie twój interes, mówię ci po raz drugi i ostatni. - Rzucił uzdrowicielowi wściekłe spojrzenie. - Do niczego się nie nadajesz, partaczu!
Przez twarz Beinira przemknął grymas, jednak blondyn momentalnie się opanował.
- A jeśli chodzi o Starka... - ciągnął obojętnym tonem, jakby ostatnie zdanie w ogóle nie padło - mam teorię. To dojrzały mężczyzna, wiele przeżył. Nić łącząca go ze światem żywych była mocna, więc łatwiej mu było wrócić. Ta tutaj to smarkula, nie zdążyła doświadczyć prawie nic. Jej dusza nie umie trafić tu z powrotem. Tak sądzę.
- Brzmi rozsądnie - mruknął Loki. - Ale co z tego wynika? Jak ją sprowadzić? Jeśli ty nie potrafisz, to może przynajmniej znasz kogoś, kto umie?
Beinir milczał przez chwilę, odwrócony plecami, tak że Loki nie mógł dostrzec jego wyrazu twarzy.
- Hmmmm. Słyszałem o czymś, co może pomóc. Ale...
- Ale co?
- Ale to nic pewnego. I w dodatku niebezpieczne.
Loki tylko parsknął.
- No dobra - Beinir wzruszył ramionami. - No więc, słyszałem, że karły wynalazły coś... nazywają to "klatką na dusze". Podobno można za jej pomocą ściągnąć i schwytać takich właśnie zabłąkanych. Niestety, nic więcej nie wiem. Nawet nie jestem pewien, czy to rzeczywiście działa.
- Które karły?
Beinir uśmiechnął się złośliwie.
- Brokkur. I jego brat Eitri. - Zachichotał, widząc, jak twarz Lokiego pokrywa cień. - Wydaje mi się, że wobec nich też masz dług i to poważny.
Historia o tym, jak Loki postawił własne życie w zakład, że Eitri nie dorówna swemu bratu i nie wykona w darze dla bogów równie cennych przedmiotów, co Brokkur, była szeroko znana w całym Asgardzie. Dzięki temu zakładowi Thor zyskał swój młot, Sif magiczne włosy, inni bogowie również zostali hojnie obdarowani. Jednak fakt, że bóg kłamstwa podstępem wykręcił się od zapłaty, stał się początkiem trwałej niechęci pomiędzy nim a mieszkańcami Svartalfheimu. Część z nich co prawda nadal pracowała dla Lokiego, wykonując różne magiczne gadżety - ot, choćby laskę z błękitnym kryształem, którą posługiwał się często i skutecznie - ale Brokkur i Eitri nie należeli do tej grupy. Bezwiednie dotknął twarzy. Blizny zniknęły już dawno, ale wciąż pamiętał upokorzenie, jakiego doświadczył, gdy zaszyli mu usta, "by już nigdy więcej nie kłamał".
Mimo wszystko, na myśl, by zanurzyć się znów w mroczne korytarze Svartalfheimu, pełne dymu i huku, rozświetlane tylko czerwonawym odblaskiem ognia, by stanąć znowu twarzą w twarz ze swymi dawnymi wrogami, odczuwał podniecenie. To było wyzwanie - a on przecież kochał wyzwania.
- Przekonam ich. - Loki wzruszył ramionami. - Karły nie są głupie. Wiedzą, że na zgodzie ze mną mogą więcej zyskać, niż na wojnie.
- Karły są mściwe i pamiętliwe. Nie uda ci się.
Na bladą twarz Lokiego wypełzł krzywy uśmiech.
- Ja zawsze osiągam to, co chcę. Zapamiętaj sobie: zawsze.

***
- I jak, udało się? Namówiłeś go?
- Bez trudu. - Beinir rozsiadł się wygodnie na stołku, spoglądając na innego z Asów, przechadzającego się w tę i z powrotem po pogrążonej w mroku komnacie. - Jest całkowicie zdecydowany, by wybrać się do Svartalfheimu.
- Doskonale. Należy ci się nagroda.
- Jeśli można... - uzdrowiciel zniżył lekko głos - chciałbym tę śmiertelniczkę.
- Co wy wszyscy w niej widzicie? - w głosie rozmówcy zabrzmiał cień irytacji. - Ładna, owszem, ale...
- Ładna, nieładna, czy to ważne? - Beinir wzruszył ramionami. - Lokiemu na niej zależy, a ja... ja też chcę się na nim odegrać.
- A, to bierz ją sobie. A propos - nie dziwił się, dlaczego wciąż nie odzyskuje pamięci?
- Wytłumaczyłem mu - zachichotał uzdrowiciel. - Łyknął jak młoda gęś. Może i uważa mnie za partacza, ale widać, nie aż takiego, żeby podważać moją diagnozę.
- Na wszelki wypadek nadal podawaj jej te swoje zioła... i oczywiście, nagrodę odbierzesz, jak już będzie po wszystkim. Pamiętaj!
- Poczekam, aż tak mi się nie spieszy. No więc, wyeliminujemy Lokiego rękami karłów. A potem?
- Dowiesz się wszystkiego... w swoim czasie. Wracaj do siebie i czekaj na dalsze instrukcje.

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy wam, drodzy czytelnicy, pięknej choinki, masy prezentów, oraz zastawionego pysznościami stołu. A w Nowym Roku zdrowia, szczęścia i wielu epickich rozdziałów naszego opowiadania.

Melody i Raven


wtorek, 11 grudnia 2012

Rozdział dwudziesty piąty


Witajcie! Oto nowy rozdział, a w nim jeszcze więcej akcji. Jak zwykle życzymy wam miłego czytania.

***

W kwaterze głównej Avengersów wrzało jak w ulu. Jako że Tony Stark przebywał od pewnego czasu w innym wymiarze, w budynku wręcz roiło się od agentów S.H.I.E.L.D., którzy biegali teraz we wszystkie strony. I tak jak pszczoły stanowiły jeden wielki organizm, tak w pozornie chaotycznym zachowaniu agentów można było rozpoznać pewien schemat. A pośrodku tego wszystkiego stał niewzruszenie Nick Fury i niczym królowa pszczół kontrolował wszystko, praktycznie nie wydając żadnych rozkazów.
Sygin przyglądała się temu zafascynowana i zaniepokojona. Z tego, co zdołała wyciągnąć od Phila, co rusz przebiegającego w tę i z powrotem, Ziemia stała się celem inwazji jakiejś obcej rasy, ogromnych owadów, niezwykle sprytnych i najwyraźniej odpornych na wszelką broń palną. A najgorsze było to, że w samym środku tej zawieruchy, otoczeni przez krwiożercze stwory, znajdowali się jej przyjaciele. W dodatku przed chwilą nadeszła wiadomość, że jedna z nich, Melody, zniknęła, a Kapitan Ameryka, będąc dobrym dowódcą, nie miał zamiaru wracać bez niej. Sygin wystarczyło jedno spojrzenie w stronę Bruce’a aby wiedzieć ile nerwów kosztowała go cała ta sytuacja. Nie tylko jego przyjaciele będący w niebezpieczeństwie bardzo go martwili. Tam z nimi był Steve. Jego Steve. Bruce zrobiłby wszystko, aby być tam z nimi, nawet jako zielony olbrzym, Hulk.
Bogini oparła się plecami o ścianę i z założonymi na piersi ramionami zaczęła wpatrywać się w podłogę, rozmyślając. Po chwili wyprostowała się i szybkim krokiem ruszyła w stronę Fury’ego.
- Dyrektorze Fury.
Nick zwrócił na nią swoje spojrzenie. Brak jednego oka wcale nie pozbawiał go ostrości.
- Myślę, że w zaistniałej sytuacji bardzo przydałaby się wam pomoc. Nie uważa pan?
Fury przez chwile spoglądał na nią, jakby rozważając coś, po czym uśmiechnął się lekko.
- I ja tak myślę, pani Sygin – odpowiedział. – Jakie są pani propozycje?
Oczy Sygin rozbłysły lekko, a na jej twarzy pojawił się uśmiech podobny do tego na twarzy Nicka.
- Po pierwsze, trzeba ściągnąć z Asgardu naszą małżeńską parę.
Fury uniósł brew.
- Może pani to zrobić? – spytał.
Sygin w odpowiedzi skinęła głową i palcem wskazała sufit.
- Heimdal.
- Usłyszy panią?
- Jeżeli będzie chciał, usłyszy.
Fury pokiwał głową na znak, że zrozumiał.
- Poza tym – ciągnęła dalej Sygin – jest ktoś jeszcze, kto mógłby być bardzo przydatny.
Dwie pary oczu zatrzymały się na pewnym podenerwowanym naukowcu, który w pewnym momencie ich rozmowy nie wytrzymał, stanął przed nimi ze zdeterminowaną miną i wziąwszy głęboki oddech, zaczął:
- Dyrektorze Fu…
- Wyrusza pan za pięć minut – przerwał mu czarnoskóry mężczyzna – więc proszę się przygotować.
Bannera na kilka sekund nieco zatkało.
- Słucham?
Fury przewrócił swoim jednym okiem, co nieco popsuło cały efekt.
- Za pięć minut masz być w samolocie! – rozkazał.
Bruce stanął prosto, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Tak jest!
***
Tymczasem na pustyni w Nowym Meksyku coś stęknęło. Melody otworzyła oczy i uniosła się ostrożnie, rozglądając się wokół. Zewsząd dobiegały odgłosy walki. Dziewczyna spojrzała na otaczające ją skały.
- Cholera! – zaklęła.
Jak mogła być tak głupia i bez słowa oddalić się od drużyny. Jej angielscy przełożeni mieli rację, nie potrafi pracować w grupie. „Masz niespotykane umiejętności” – mówili – „Jednak samej nie uda ci się ich całkiem rozwinąć.” To dlatego przeniesiono ją do S.H.I.E.L.D., jako Avengers miała wreszcie nauczyć się być częścią drużyny.
Spróbowała wstać i skrzywiła się, czując silny ból w kostce. Musiała ją zwichnąć podczas upadku. „Całe szczęście, że tylko to”, pomyślała. Zwykle kończyło się złamaniami.
Oparła się o chłodną skałę, próbując zebrać myśli.
Odkąd mogła pamiętać, jej nadmierna ciekawość niemal zawsze sprowadzała na nią kłopoty. W sierocińcu wychowawcy praktycznie nie spuszczali jej z oka, a mimo to zawsze potrafiła niezauważenie wdrapać się na dach, bo zauważyła tam jakieś interesujące zwierzątko czy ptaka. A potem, zaraz po jej szóstych urodzinach, pojawiły się te dziwne moce, nagle potrafiła siłą woli przemieszczać przedmioty, a w chwilach wielkiego stresu metalowe przedmioty w jej otoczeniu zmieniały kształt. Nagle wszystkie dzieci zaczęły jej unikać, jakby bały się, że w każdej chwili może zrobić im krzywdę. Przełożeni ośrodka starali się jakoś tuszować te wszystkie dziwne rzeczy, które działy się wokół niej. W końcu nie byli złymi ludźmi, bardzo dbali o swoich wychowanków i na myśl by im nie przyszło oddać którekolwiek z nich w miejsce, gdzie mogłaby spotkać je jakaś krzywda.
Niestety, jak się później okazało, to nie wystarczyło. Tuż przed siódmymi urodzinami została uprowadzona przez dziwnych, ubranych na czarno ludzi. Udało im się zakraść w nocy do pokoju, w którym spała Melody oraz kilkoro innych dzieci i zabrać ją prosto z jej łóżka. Obudziła się już w zupełnie innym miejscu, otoczona przez obcych jej ludzi, których z jakichś powodów bardzo interesowały jej dziwne zdolności. I tak oto poznała swoją nową „rodzinę”.
Brytyjski wywiad, który, jak się szybko okazało, obserwował ją od kiedy po raz pierwszy zamanifestowały się jej moce, postanowił zrobić z niej oraz z jej umiejętności właściwy użytek. Jednak mimo wszystko Melody nie była wtedy nieszczęśliwa, wręcz przeciwnie. Ludzie, którzy się nią zaopiekowali (tak, to jest odpowiednie słowo), okazali się wbrew wszelkim stereotypom wyjątkowo mili. Bardzo szybko zżyła się z tamtejszymi agentami, to właśnie oni pomogli jej w pełni odkryć swoje moce i zapanować nad nimi. Niemal natychmiast została maskotką całego wywiadu, była przy tym wyjątkowo utalentowana. Była tak utalentowana, iż w wieku czternastu lat zaczęto wysyłać ją na samodzielne misje, każda w innym zakątku świata. Aż w końcu dowództwo zadecydowało, że nadszedł czas aby zainteresować nią Amerykanów. W taki sposób trafiła pod skrzydła Nicka Fury’ego, dyrektora S.H.I.E.L.D.
A teraz siedziała oparta o skałę, gdzieś na pustyni w Nowym Meksyku, otoczona przez potworne monstra z kosmosu, nie wiedząc, czy jej przyjaciołom udało się uciec i czy jej samej uda się wyjść stąd cało. Gdzie ona miała głowę, złażąc z tej skarpy? Po co w ogóle złaziła z tej skarpy? A, tak. Zauważyła coś na dole. I to coś powinno być gdzieś niedaleko…
Melody ostrożnie wychyliła się zza swojej skały. Kilka metrów dalej, wciśnięte pomiędzy dwie skalne ściany, znajdowało się jakieś urządzenie, tak przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka. Oczywiście nie trzeba było być wyjątkowo błyskotliwym, aby domyślać się, iż ten obiekt, czymkolwiek był, z pewnością był pochodzenia pozaziemskiego.
Krzywiąc się z bólu, Melody zbliżyła się do dziwnej rzeczy. Tak, z pewnością pochodziła z kosmosu, dziewczyna była tego pewna. Urządzenie nie przypominało niczego skonstruowanego przez Stark Industries ani przez techników S.H.I.E.L.D. Po bliższym przyjrzeniu się nie wyglądało nawet na nic, co mogłoby powstać na Ziemi. Poza tym znajdowało się podejrzanie blisko pozaziemskich kokonów. Wnioski nasuwały się same.
Dziwna rzecz miała około metra średnicy i kształtem przypominała piłkę do rugby. Oczywiście gdyby piłka do rugby była złota i wyrastało z niej coś na kształt rybich płetw, co naturalnie wcale płetw nie przypominało. Co jeszcze dziwniejsze, metal, z którego rzecz musiała być zbudowana, był ciepły. Melody nie była pewna, ale z jakiegoś powodu to coś sprawiało wrażenie żywego. Ale to przecież niemożliwe. Jednak, kiedy po raz kolejny położyła dłoń na ciepłym niby-metalu, urządzenie na chwilę ożyło. Mały okrąg na jednym końcu rozbłysnął błękitnym światłem i wyglądał teraz jak reaktor łukowy na klatce piersiowej Tony’ego, a urządzenie wydało z siebie serię dziwnych, nisko brzmiących świergotów, po czym zgasło. Albo tak mogłoby się zdawać.
Melody myślała przez chwilę, ale w końcu pokręciła głową. Przecież to tylko maszyna. Prawda?
Westchnęła i wstała, starając nie opierać się zbytnio na prawej nodze. Musiała się stąd wynosić. Biorąc pod uwagę narastający wokół hałas, robale wygrywały i były coraz bliżej. Melody przysunęła się do skały, aby skryć się w jej cieniu i ruszyła powoli przed siebie. Oby tylko Kapitanowi i reszcie nic się nie stało.
***
Sygin stała na dachu wieży Avengersów obserwując niebo. Przed chwilą Bruce Banner w towarzystwie kilku agentów S.H.I.E.L.D. odleciał superszybkim śmigłowcem. Wkrótce powinni być na miejscu, a to oznacza, że musi się śpieszyć.
Przymknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się wyraz skupienia. Drgnęła lekko, kiedy poczuła silne mrowienie w palcach, po czym energia skumulowana w jej dłoniach przybrała postać błękitnej poświaty.
Z początku nic poza tym się nie działo, jednak po chwili zerwał się wiatr, a na czystym dotąd niebie poczęły zbierać się chmury. Gęste obłoki pojawiały się znikąd i kumulowały w ciemną chmarę dokładnie nad wieżą. Wystarczył moment i fragment nieba nad miastem był zasnuty ciemnymi chmurami. Tymczasem wiatr jeszcze bardziej przybierał na sile. Ludzie na ulicach aż podskoczyli z wrażenia, kiedy z nieba rozległ się potężny huk.
Na twarzy Sygin pojawił się uśmiech.
***
- Za chwilę będziemy na miejscu.
Bruce skinął głową. On i Coulson stali z tyłu śmigłowca, unoszącego się jakieś pięć kilometrów nad ziemią. Agent parokrotnie próbował odczytać cokolwiek z twarzy doktora, jednak ta była niczym zamknięta księga. Bruce naprawdę potrafił kontrolować swoje emocje, co w jego przypadku stanowiło nie lada umiejętność.
- Pamiętaj – przypomniał mu po raz setny Coulson – macie dokładnie dwadzieścia minut, aby znaleźć się w śmigłowcu, ni mniej, ni więcej. Wtedy kawaleria otworzy ogień, a oni z pewnością nie będą sobie zawracali wami głowy.
- Gdzie będziecie czekać? – spytał Bruce.
- Jakieś sto metrów na północny wschód. Tuż za linią obronną wojska. Jesteś pewien, że Hulk wie co robić?
Tym razem Bruce uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób, jeden kącik ust nieco wyżej od drugiego.
- Hulk może i nie zwykł polegać na swoim rozumie, jednak zapewniam cię, że nie jest głupi. Poza tym, ja nadal gdzieś tam będę, a przez ostatnie kilka miesięcy nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy.
Coulson nie mógł się powstrzymać, aby nie spojrzeć na Bannera z niejakim podziwem. Doktor z pewnością zyskał na pewności siebie odkąd dołączył do Avengersów. Chociaż mogło to również mieć coś wspólnego z pewnym blondwłosym żołnierzem.
Ciszę przerwał nagle sygnał, śmigłowiec zawisł niemal dokładnie nad obozem Obcych. Wszyscy obserwowali jak tył maszyny otwiera się niczym wielka paszcza, Bruce ostrożnie zbliżył się do jej krawędzi i zerknąwszy w dół zaklął.
- Nawet z tej wysokości widać to cholerstwo na dole – westchnął – No to lepiej nie traćmy czasu. Phil?
Coulson spojrzał na niego z uwagą, Bruce rzucił mu coś, a on złapał to zgrabnie jedną ręką. Była to para okularów.
- Popilnujesz ich, dopóki nie wrócę? – spytał Banner.
Phil uśmiechnął się i włożył je do kieszeni marynarki.
Mężczyźni po raz ostatni popatrzyli w dół. Pozostało już tylko jedno.
- Powodzenia – rzucił Coulson.
Bruce z uśmiechem wyciągnął w górę kciuk, po czym skoczył. Phil był niemal pewien, że tuż przed tym w oczach naukowca dostrzegł błysk zieleni.
***
Melody była zmęczona, w dodatku doskwierał jej ból kostki i nie miała zielonego pojęcia, gdzie jest. Z pomocą swoich mocy udało jej się wrócić na skalny występ, gdzie stacjonowali Avengersi, jednak nikogo już tam nie było. Miała nadzieję, że to oni sami poszli jej szukać i że żadna z tych przerażających istot ich nie dopadła. Co i tak było mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, ile ich łaziło po okolicy.
W dodatku wiele z nich samo potrafiło nieźle się maskować. Melody sama widziała, jak jeden z nich, olbrzym z ostrzami zamiast ramion, wyskoczył prosto z ziemi i zaatakował samolot Avengersów praktycznie rozrywając go na części.
Jednak dziewczyna postanowiła nie dawać za wygraną. Musiała odnaleźć resztę drużyny. Dlatego postanowiła skorzystać ze swojej rzadziej używanej zdolności.
Niestety telepatia nigdy nie należała do jej czołowych talentów. Owszem, potrafiła doskonale wyczuć nastrój drugiego człowieka i czasem nawet jakieś pojedyncze myśli, jednak nigdy nie udało jej się wniknąć w czyiś umysł tak jak to robili inni znani telepaci, tacy jak na przykład Charles Xavier.
Mimo to postanowiła spróbować. Wystarczy, że zdoła wyczuć obecność ludzkich umysłów.
Melody skoncentrowała się mocno i po jakiejś minucie udało jej się wyłowić falę myśli, wyrażających czyjąś determinację i silny niepokój. A zaraz potem zdołała wychwycić swoje imię. Otworzyła oczy. Znała ten głos! To był Steve. A to oznaczało, że Avengersi muszą być gdzieś w pobliżu.
Przyklejona do skał, starając się stąpać ostrożnie, aby nie dać o sobie znać żadnemu z obcych, ruszyła tam, gdzie wyczuwała ludzkie umysły. Wiedziała, że jest coraz bliżej, Steve i reszta znajdowali się po drugiej stronie skały, wzdłuż której szła.
Jednak zanim udało jej się tam dotrzeć, zza zakrętu wyłonił się olbrzymi robal, a za nim następny. Melody nie musiała się odwracać aby wiedzieć, że te same stwory czają się też za nią. Była otoczona.
Te stwory miały owadzio-podobne skrzydła i szpony, poza tym wyglądały na bardzo szybkie.
I rzeczywiście, nie minęła sekunda a robale ruszyły na nią pędem. Melody mogła jedynie siłą woli unieść pobliski głaz i zwalić go na nacierających na nią od frontu przeciwników, jednak w tym samym momencie te z tyłu przyspieszyły i dziewczyna zdołała dostrzec jedynie ostre niczym brzytwa szpony, przecinające powietrze i masę ostrych zębów zanim została ogłuszona przez małą eksplozję.
Poczuła jak ktoś chwyta ją, podnosi, a potem znowu rozległ się wybuch, a po nim seria strzałów.
- Melody!
Otworzyła oczy. Nad sobą ujrzała znajomą twarz.
- Steve…? – wymamrotała.
Obejrzała się. Za nimi Clint i Natasha wykańczali ostatniego robala.
- Nic ci nie jest? – spytał ją Steve - Możesz stać?
Dopiero teraz dostrzegła, że Kapitan Ameryka trzyma ją na rękach.
- Jasne – powiedziała - Ale chyba skręciłam kostkę.
Poczuła się wyjątkowo głupio.
Steve postawił ją ostrożnie na ziemi. Natasha i Clint byli już przy nich.
- No – powiedział Barton, szczerząc zęby – zdaje się, że znaleźliśmy naszą zgubę.
Jednak Steve i Natasha nie podzielali jego dobrego humoru. Melody czuła promieniującą z nich ulgę, ale również niezadowolenie.
Pierwszy odezwał się Steve.
- Wyjaśnisz nam może z jakiego powodu opuściłaś posterunek bez powiadomienia nas?
Melody spuściła głowę.
- Ja… - zaczęła.
- Przecież coś ci się mogło stać – przerwał jej Steve.
Był naprawdę rozeźlony.
Natasha odchrząknęła.
- Nie chcę wam przerywać – powiedziała ostrożnie – ale najlepiej będzie, jak zaraz się stąd wyniesiemy.
Wszyscy jednomyślnie przyznali jej rację.
***
Minutę później biegli już pomiędzy piętrzącymi się z obu stron skałami. Steve wziął Melody na barana.
Nagle usłyszeli ostrzegawczy głos Clinta.
- Lepiej przyspieszmy, ludzie, bo te maszkary depczą nam po piętach.
Jak na komendę obejrzeli się i rzeczywiście, cała chmara robali pędziła za nimi i z sekundy na sekundę była coraz bliżej.
Puścili się pędem.
- Nie uciekniemy im – wysapała Natasha – są zbyt szybkie.
Nikt nie zdążył jej odpowiedzieć, bo tuż za nimi rozległ się huk, jak gdyby coś ciężkiego spadło właśnie z nieba, a siła uderzenia posłała ich na ziemię. Kaszląc, usiedli, ale przez unoszący się w powietrzu kurz nie mogli nic dostrzec.
Po chwili jednak kurz opadł.
- Och – jęknęła Melody.
Odcinając ich od gromady potworów, pośrodku małego leja stał Hulk.